Nauka kontra fantastyka – stan gry

paź
27
2013

Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 10/2012.

Gdyby w roku 1982 była możliwa hibernacja i jakiś niecierpliwy miłośnik fantastyki naukowej dał się zamrozić na trzydzieści lat, to po odmrożeniu zastałby świat nie tylko inny od tego, który opuścił wchodząc do lodówki, ale również od tego, jaki proponowała ówczesna science fiction. Nasz hibernatus przeżyłby szok dwojakiego rodzaju. Pierwszy na widok ewidentnych, od razu rzucających się w oczy zmian, które zaszły podczas jego kriogenicznej drzemki. A drugi szok po kilku tygodniach – po tym, jak trochę by połaził i się porozglądał, doszedłby do wniosku, że w zadziwiająco wielu aspektach rzeczywistość AD 2012 pozostaje równie odległa od fantastycznonaukowych przewidywań, co trzy dekady temu.

RAK I AIDS WCIĄŻ SĄ Z NAMI
„Łowca androidów” – ten kapitalny obraz Ridleya Scotta – powstał w roku 1982, natomiast jego akcja rozgrywa się w 2019 r. Odejmijmy jednak parę lat, bo przecież główni bohaterowie, tj. androidy, musiały być na porządku dziennym już wcześniej, i w ten sposób trafimy w rok 2012. Określenie „android” jest tu cokolwiek mylące, bo nam współczesnym kojarzy się, poza systemem operacyjnym smartfonów, z konstrukcją mechaniczno-cybernetyczną, podczas gdy android vel replikant z filmu to istota z krwi i kości. Z tym, że ta krew i te kości (oraz cała reszta) są produktem zaawansowanej bioinżynierii, zaprojektowanymi od A do Z w laboratorium i złożonymi do kupy na taśmie produkcyjnej.

Jak to się ma do obecnych realiów? Trochę nijak. Bez dwóch zdań, w naukach biologicznych dokonał się znaczny postęp. Zsekwencjonowanie kompletnego genomu ludzkiego było milowym krokiem, aczkolwiek nie przełomem, jakiego po owym sukcesie się spodziewano. Wyczyn ten można porównać do odnalezienia mapy, ale bez legendy. Widzimy na niej wszystko, co jest do zobaczenia, wciąż jednak nie za bardzo wiemy, jak ją czytać. Odcyfrowany w pełni kod genetyczny miał być panaceum na wszelkie nasze dolegliwości, lecz stare choróbska – rak, AIDS, Alzheimer, Parkinson, malaria, a nawet próchnica – jak dręczyły nas dawniej, tak wciąż dręczą. O powszechnych genetycznych modyfikacjach cielesnych, designerskich nosach i uszach albo dzieciach na zamówienie w dalszym ciągu możemy dyskutować wyłącznie w kategoriach czystej fantastyki.

Nie znaczy to bynajmniej, że genami nie manipulujemy. Manipulujemy, i to jeszcze jak, głównie dzięki drugiemu z kluczowych osiągnięć biologii ostatnich trzydziestu lat. Mowa o tak zwanym PCR. W największym skrócie jest to technika powielania dowolnego fragmentu DNA miliardy razy. Tym samym to, co przedtem było żmudną laboratoryjną dłubaniną, stało się niemal z dnia na dzień szybkie i łatwe, a przede wszystkim tanie, i rewolucja biotechnologiczna z miejsca nabrała przyspieszenia. Nie wystartowała ona jednak wystarczająco szybko, byśmy w roku 2012 musieli gonić po ulicach zbiegłych replikantów.

KOMU WSZCZEPKĘ, KOMU?
Wbrew powszechnej opinii, cyberpunku nie stworzył na początku lat osiemdziesiątych William Gibson (elementy tego podgatunku możemy znaleźć choćby w powieści Alfreda Bestera z 1956 roku „Gwiazdy moim przeznaczeniem”), ale powiedzmy, że to on zdefiniował i umocnił najbardziej charakterystyczne cechy tego nurtu SF. A jedną z najbardziej charakterystycznych cech są bohaterowie – istne przekładańce biologicznego z elektronicznym, czasem również mechanicznym. Implanty takie, śmakie i owakie, wizjery, gniazdka przyłączeniowe w potylicy, eksabajty RAMu pod czaszką i tytanowe żebra. Słowem – cyborgi pełną gębą, i to nie za lat sto czy tysiąc, ale tuż tuż, w pierwszych dekadach XXI wieku.

Z całym szacunkiem dla twórczości Gibsona i wszystkich innych cyberpunkowych historii, wciąż nie zbliżyliśmy się do czegoś takiego nawet na setki mil. Bionika, czyli dziedzina, która najprędzej mogłaby cyborgi stworzyć, nie ma jak dotąd na swoim koncie żadnych spektakularnych dokonań. Wiele się pisze, wiele się opowiada i wiele się ludziom, zwłaszcza niepełnosprawnym, od dawna obiecuje, ale wciąż na obiecankach się kończy. Jeden, słownie jeden sukces, jakim przez ostatnie kilkadziesiąt lat mogą się bionicy pochwalić, to sztuczne ucho wewnętrzne, tzw. implant ślimakowy. Jego wszczepianie to już rutyna i w rzeczy samej prawdziwe błogosławieństwo dla osób, które wcześniej nie słyszały niczego, a teraz przynajmniej słyszą… coś. Tylko, że owo „coś” tak się ma do wrażeń słyszącego od urodzenia człowieka, jak odgłos pił tartacznych do „Eine kleine Nachtmusik”. Trudno zatem uznać to za stuprocentowy sukces, bo nawet w tym jednym przypadku natura nie została dogoniona, a co dopiero mówić o jej prześcignięciu.

A gdzie sztuczne oko dla niewidzących? Notorycznie w fazie prób na szczurach i myszach –wszystkich zresztą prób w oparciu o taki lub inny wariant matrycy CMOS, która z siatkówką nie ma nawet co konkurować. A gdzie sztuczne ręce i nogi, protezy kończyn lepsze od tych, które nam ojciec z matką dali? Za następne trzydzieści lat, kto wie, lecz na pewno nie jutro, wbrew zapewnieniom płynącym czy to od amerykańskiego wynalazcy Deana Kamena (tego od skuterka Segway), czy to ze sławetnej agencji DARPA, czy to z MIT.

Zaraz, a ten biegacz i olimpijska supergwiazda Oscar Pistorius? Dobry przykład ilustrujący obecny stan bioniki, ale również nieustającą tęsknotę za futurologiczną ziemią obiecaną. Dla wielu bowiem Pistorius, dzięki swoim specyficznym protezom, to już par excellence cyborg, przy którym wymięka każdy naturszczyk. W istocie jest on takim samym cyborgiem jak klaun na szczudłach, łyżworolkarz czy paralotniarz. Nie dziwią więc kontrowersje wokół dopuszczenia go do udziału w igrzyskach, gdyż równie dobrze można by zezwolić na uczestnictwo np. jakiemuś trójskoczkowi, który podpiął sobie sprężyny do butów. Pytanie, kto z mających zdrowe kończyny dolne chciałby zamienić się z Pistoriusem na nogi, jest retoryczne, bo chyba nikt taki by się nie znalazł. Era dobrowolnych amputacji i masowego zastępowania członków naturalnych superprotezami jeszcze się nie zaczęła.

Dalecy od bycia cyborgami są także używający Google Glasses, które to nie tak dawno wzbudziły zachwyt entuzjastów rozszerzonej rzeczywistości, przewidujących, że już za moment ten zakładany na nos gadżet zmieni się w niewidoczny implant. Niestety, do ery technozmysłów na stale sprzęgniętych z naszym układem nerwowym, wciąż jest tak daleko, jak stąd do Alfy Centaura.

W POSZUKIWANIU „INNEJ FIZYKI”
Fizyków można generalnie podzielić na dwie grupy: fizyków teoretycznych i eksperymentalistów. Albo też, podług opinii wyrażanych przez nich samych, na tych, co sądzą, że ze współczesną fizyką jest bardzo dobrze oraz takich, którzy, wręcz przeciwnie, uważają iż jest bardzo źle. Rzecz dość znamienna – jeżeli nałożymy jednych na drugich, to fizycy-teoretycy pokrywają się z optymistami, podczas gdy eksperymentaliści z frakcją pesymistów. To nie przypadek. Spójrzmy na główny problem dręczący to środowisko od znacznie dłuższego czasu, niż tylko minione trzydzieści lat: niezgodność dwóch największych systemów teoretycznych, tj. ogólnej teorii względności i mechaniki kwantowej. Każdy z nich sam w sobie pozwala opisać świat w sposób co najmniej satysfakcjonujący, natomiast w spójną całość nie udało się ich jak dotąd połączyć nikomu.

Próbą wyjścia z impasu miała być teoria strun, potwornie skomplikowana i całkowicie nieintuicyjna, ale dająca, jak się z początku wydawało, szansę znalezienia ścieżki w gąszczu. Niestety, sama przy tym zwyrodniała w gąszcz, w którym coś bardzo istotnego zaczęło się gubić. Tym czymś bardzo istotnym jest sama metoda naukowa. Obserwacja –> hipoteza –> eksperyment –> weryfikacja lub falsyfikacja i da capo al fine, to jedyny szlak, który prowadzi do prawdy jako tako obiektywnej. Teoria strun natomiast nie oferuje żadnych eksperymentalnie weryfikowalnych przewidywań. A dla rzetelnego fizyka żaden model, choćby najbardziej elegancki i najbardziej wymyślny, lecz którego nie sposób sprawdzić eksperymentem, funta kłaków jest niewart.

Sęk w tym, że teoria strun i jej pochodne (jak np. M-teoria) mimo braku jakichkolwiek przyczynków do wiedzy, zyskują na popularności. Jak to tłumaczył Freeman Dyson w jednym z wywiadów: „>>strunowcy<< dzisiaj dominują, bo im wystarczy ołówek i kartka papieru, więc koszt ich zatrudnienia jest znikomy, a prestiż dla uczelni spory. Eksperymentalistom natomiast trzeba zapewnić warsztat, i to już są niebagatelne pieniądze. Ale to ci ostatni pchają naukę do przodu.”

Dla fizyków-eksperymentalistów taki obrót spraw to dramat, a to wszak nie ich jedyny powód do zmartwień. Ten drugi, dużo poważniejszy, nazywają między sobą „koszmarnym scenariuszem”. Czyli co to będzie, jeśli najdroższa z naszych zabawek, Wielki Zderzacz Hadronów, po znalezieniu Higgsa nie odkryje dla nas już niczego interesującego? Będziemy potrzebowali jeszcze droższego sprzętu i tym razem może się okazać, że nie ma chętnych, żeby za niego zapłacić. Między młotem bezproduktywnych „strunowców”, a kowadłem budżetowych cięć, bez żadnych znaczniejszych rewelacji na horyzoncie – tak mniej więcej wygląda obecna fizyka. Przykre, bo w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku nic na to nie wskazywało.

PODBÓJ KOSMOSU
Podróże międzyplanetarne i międzygwiezdne, kolonizacja obcych globów to sól SF, nieprawdaż? Pierwszy numer „Fantastyki” ukazał się półtora roku po dziewiczym locie feralnego wahadłowca Columbia. W czasach, kiedy ludziom nie tyle się wydawało, co byli głęboko przekonani, że kosmos w końcu stanął otworem i że teraz to się nareszcie zacznie! No i co? Nie znajdujemy się nawet w pobliżu tej kosmicznej infrastruktury, której rozwój uważano we wczesnych latach osiemdziesiątych niemal za pewnik. Od katastrofy Challengera kosmonautyka jedzie właściwie non stop na wstecznym. Dlaczego? Może od samego początku motywację mieliśmy niewłaściwą? Może jako ogół nabraliśmy zbyt wielkiej awersji do ryzyka? Może kosmos jest czymś zbyt odległym, by na dłuższą metę mógł zainteresować przeciętnych zjadaczy chleba? Owszem, satelity telekomunikacyjne czy GPS bardzo fajne są, ale już jakieś wycieczki na Księżyc albo Marsa? Komu to potrzebne? Nie umniejszając niczego udanym misjom bezzałogowym, od Voyagera poczynając, a na Curiosity kończąc, podbój przestrzeni kosmicznej to już nie to samo, co dawniej. Znikł entuzjazm, osłabł zew romantycznej przygody, zmieniły się polityczne priorytety i co ostatecznie za tym idzie, zmienił się również bieg finansowych strumyczków. Mówiąc najkrócej, astronautyka już nie jest „cool”, przynajmniej dla mas. Na dzień dzisiejszy jedyną szansą wydaje się być sektor prywatny i ludzie pokroju Elona Muska, założyciela firmy SpaceX, którzy są zdeterminowani urzeczywistnić swoje marzenia.

SZTUCZNA INTELIGENCJA
Chyba na wołowej skórze by nie spisał, ile dotychczas powstało już opowiadań, powieści i filmów z myślącą maszynerią w rolach pierwszo- i drugoplanowych. Od garnkogłowego robota z „Zakazanej planety” i HALa z „Odysei kosmicznej” po Davida z „Prometeusza”, od złośliwie inteligentnych kalkulatorów Lema po monstrualne mózgi-matrioszki Charlesa Strossa, przesuwa się przed naszymi oczami dostojny korowód elektronicznych intelektów. Ale wyłącznie w wyimaginowanych światach fantastyki naukowej i wciąż nigdzie poza nią. Trochę to zastanawiające zważywszy, że tempo rozwoju komputerów i technik obliczeniowych doprawdy oszałamia. Przestaje jednak zdumiewać, gdy uświadomimy sobie, że jest to postęp o charakterze ilościowym, a nie jakościowym. Liczba tranzystorów na centymetr kwadratowy CPU, gigabajtów na twardym dysku, ilość pamięci RAM, liczba pikseli w kamerce, to zwiększa się niemal eksponencjalnie. Lecz co z bazą? Dość powiedzieć, że przez kilkadziesiąt lat nie zmieniła się nawet zasadniczo architektura mikroprocesora. Ba, niektóre z jej elementów są dokładnie takie same jak w pierwszych lampowych „elektromózgach”!

Owszem, istnieją dziś i inne systemy, które funkcjonują na nieco innych zasadach, np. sieci neuronowe czy komputery biologiczne, ale w 99,9 procentach są to układy eksperymentalne, niewychodzące poza ściany placówek badawczo-rozwojowych. Zresztą one również nie myślą, tylko egzekwują zadany im przez ludzi algorytm, jak wszystkie pozostałe przeszłe, teraźniejsze i zapewne również przyszłe komputery, bo nie są to i nigdy raczej nie będą żadne mózgi, ale zwykłe liczydła, które jedyne co potrafią, to kompletnie nieświadomie dodawać i odejmować. Dziś miliardy razy szybciej niż na początku lat osiemdziesiątych, lecz najnowszy Mac nie jest ani trochę mądrzejszy od starej Amigi czy ZX Spectrum, tak jak one nie były mądrzejsze od ENIACa. Wzrost mocy obliczeniowej prawie na pewno nie doprowadzi, wbrew przekonaniom np. transhumanistów, do narodzin syntetycznego rozumu. Umożliwi natomiast jeszcze szybsze działanie napisanych przez człowieka programów i dzięki temu być może za jakiś czas nie będziemy nazywać sławnego przedstawiciela sztucznej inteligencji, Cleverbota, idiotą już po minucie konwersacji, tak jak dzieje się to obecnie.

MIAŁO BYĆ INACZEJ?
No dobrze, a co z naszym odmrożeńcem? Ano, siadł sobie chłop na ławeczce w cieniu Złotych Tarasów i zastanawia się, czy fantastyka go oszukała? Inaczej to wszystko miało wyglądać, futurystycznie jakoś bardziej, z większym rozmachem. Z drugiej jednak strony może mieć pretensje tylko do siebie, bo uwierzył, że twórcy SF to prorocy i jasnowidze, a nikim takim nie są. Nie mają żadnych magicznych szklanych kul i nie pokazują naukowcom, dokąd mają zmierzać, lecz raczej to oni potulnie za nauką idą, starając się w mniej lub bardziej udany sposób ekstrapolować z tego, co wiadomo „tu i teraz”.