SF, kłamstwa i faceci w fartuchach

lis
11
2013

Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 12/2012.

Tym, co odróżnia fantastykę naukową od pseudonaukowej jest zwykle brak logiki oraz beztroska swoboda w interpretowaniu faktów. Dzieje się tak niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z dziełem literackim, kinematograficznym, czy komiksem. Jednak gdy przyjrzymy się filmom SF (zwłaszcza wysokobudżetowym hollywoodzkim produkcjom), znajdziemy jedną charakterystyczną cechę odróżniającą je od literatury tego samego gatunku – czas, w którym rozgrywa się akcja.

DZIŚ PROBLEM, JUTRO ROZWIĄZANIE?
Weźmy na przykład takie motywy: asteroida na kursie kolizyjnym zostaje zauważona nie wcześniej niż kilka miesięcy przed zderzeniem z Ziemią, albo: naukowcy stwierdzają ze zgrozą w poniedziałek, że nasz glob traci pole magnetyczne i jeżeli nie wykombinują czegoś do następnego piątku, to „adios muchachos”.

Albo epidemia. Pojawia się patogen, zupełnie nowy i tak wirulentny, że w dwa tygodnie może nas wszystkich wykończyć. Nie wykańcza tylko dlatego, że w ciągu jeszcze krótszego czasu dzielni filmowi mikrobiolodzy a) rozpracowują chorobotwórczy czynnik od A do Z, b) znajdują oraz dokładnie testują przeciwśrodek, by w ostatniej możliwej chwili c) zaaplikować go każdemu ze struchlałych mieszkańców USA.

Wyrobionych, krytycznych widzów nie trzeba przekonywać, jak niewiele wspólnego mają z rzeczywistością takie historie. Rzeczywistość jest bowiem taka, że w przypadku np. epidemii czy innych biologicznych wyzwań nie potrafimy sobie z niektórymi poradzić już od kilkudziesięciu lat, mimo ogromnego intelektualnego wysiłku. Bo nauka nie jest magiczną różdżką, którą wystarczy machnąć, tylko ciężką pracą i pozycyjną wojną z Naturą, gdzie po jednym kroku naprzód trzeba czasem zrobić dwa wstecz. W przeciwieństwie do filmów, rzeczywistość to nie dni, czy tygodnie, ale miesiące a często i lata żmudnej laboratoryjnej harówki, niezliczonych bakteryjnych posiewów, pomiarów, testów itd. zanim nowy element układanki wskoczy na swoje miejsce. Oczywiście pod warunkiem, że nasza wyjściowa hipoteza była słuszna – w przeciwnym razie całą dotychczasową robotę można o kant stołu potłuc.

TO NA PEWNO SPISEK!
Jednak to, co dla niektórych jest tylko rozrywką, tandetnym zlepkiem wyświechtanych stereotypów i ogranych schematów, dla innych mniej wyrafinowanych odbiorców fantastyki naukowej (lub tego, co za fantastykę naukową jest popularnie brane) stanowi źródło wiedzy o nauce jako takiej, o tym, jak i kto ją pichci, a także o zasadach rządzących środowiskiem mądrali w białych kitlach.

Jakie zatem przeświadczenie ugruntowuje w widzach większość filmów określanych jako SF? Ano, że nauka działa – i ma działać – skutecznie oraz szybko, najlepiej według motta „rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, cuda zajmują nam trochę czasu”. Że jeśli postawimy eksperta przed jakimś problemem i zaordynujemy, by go rozwiązał w miesiąc, to on to zrobi w miesiąc. Na bank. Że postęp naukowy to jeden wielki marsz naprzód bez potknięć, zakrętów, przestanków i odwrotów. Ergo, jeżeli nauka nam czegoś dostatecznie prędko nie dostarcza, to nie z powodu obiektywnych trudności, ale złej woli samych jajogłowych, którzy coś przed światem ukrywają, ani chybi z poruczenia wrażych elit polityczno-biznesowych.

DZIENNIKARSTWO (PSEUDO)NAUKOWE
Nie ma nic łatwiejszego niż wytykanie bzdur hollywoodzkim filmom. Czy się to jednak komuś podoba, czy nie, te filmy kształtują opinie znacznej części ludzi oraz ich oczekiwania wobec nauki i naukowców. A że obrazy są natrętne i z coraz mniej licznymi wyjątkami fałszywe, więc i dysonans pomiędzy tym, co sobie przeciętny człowiek myśli, a tym, jak nauka naprawdę funkcjonuje, z roku na rok się pogłębia.

Niebagatelny w tym udział, oprócz filmowców, mają dziennikarze, i to nawet tacy, których zadaniem jest informowanie społeczeństwa o najnowszych odkryciach i trendach naukowo-technicznych. W nieustannej pogoni za sensacyjnym newsem rzucają na papier lub w sieć co im się o ucho czy oko obije, zazwyczaj nie w oparciu o oryginalne źródło, lecz o jakąś inną gazetę lub portal, który opublikował rzecz kilka godzin wcześniej. Dodajmy do tego pośpiech oraz “zakłócenia na łączach” i mamy ostateczny efekt w postaci doniesień, które jako żywo przypominają stary dowcip o Radiu Erewań.

NAUKOWY GŁUCHY TELEFON
3 września 2012 r. Wirtualna Polska opublikowała tekst pod tytułem „Stworzyli pierwsze tkanki dla cyborgów”. Kilka dni wcześniej (30 sierpnia) w Daily Mail można było przeczytać: „Pół człowiek, pół maszyna: naukowcy stworzyli pierwszą cyborgową tkankę”. Jeszcze wcześniej: „>>Cyborgowa<< tkanka; naukowcy z Harvardu tworzą elektryczną strukturę, która zaciera linię pomiędzy biologią a technologią” (Huffington Post, 29 sierpnia, tłum. WP); „Cyborgowa tkanka to w połowie żywe komórki, w połowie elektronika” (New Scientist, 28 sierpnia, tłum. WP) i „Łącząc biologiczne z elektronicznym” (Harvard Gazette, 26 sierpnia, tłum. WP).

To tylko nagłówki, różnice w samych tekstach są jeszcze bardziej drastyczne. Dopiero z oryginalnego artykułu w „Nature Materials” dowiadujemy się, o co naprawdę chodzi – o zaopatrzenie laboratoryjnej hodowli komórkowej w trójwymiarową (zamiast, jak do tej pory, dwuwymiarowej) sieć nanoelektronicznych sensorów, co pozwoli na lepsze monitorowanie parametrów biologicznych „in vitro”. Ot, i cała rewelacja.

Również w sierpniu 2012 r. mogliśmy przeczytać w Gazeta.pl, iż „Włamanie do umysłu już możliwe”. I znów ten, kto zdobył się na wysiłek dotarcia do źródła, zobaczył, że „hackowanie mózgu” to w rzeczywistości trochę bardziej nowoczesny (i w efektach niewiele lepszy od klasycznych) wykrywacz kłamstw.

Takich doniesień – przekłamanych, sensacyjnie wyolbrzymionych lub wyrwanych z kontekstu przez dziennikarzy, jest bez liku. Z gazet informacja wyrusza w świat, coraz bardziej wyrodniejąc i mutując, by wreszcie trafić do jakiegoś scenarzysty, a od niego na ekran jako jeden z elementów filmu… science fiction. Science, no bo przecież nasz scenarzysta opierał się na faktach naukowych, nieprawdaż? A fakty są według niego takie, że cyborgi łażą już po ulicach tabunami (tylko z polecenia służb specjalnych się maskują), fuzję jądrową dawno rozgryźliśmy (tylko przez spisek kompanii naftowych nikt o tym nie wie), a uniwersalny lek na raka został odkryty (tylko firmy farmaceutyczne nie pozwalają go rozpowszechnić), itd. Sądząc po komentarzach w internecie ludzie w to wierzą. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale dostatecznie wielu, by chóralnie pytać: gdzie są nasze latające samochody? Gdzie tania jak barszcz energia z przydomowych reaktorów, gdzie te cudowne lekarstwa? Skoro to wszystko macie, dlaczego nie chcecie nam dać, wy skorumpowani intelektualiści?

NAUKOWCY NIE SĄ BEZ WINY
Tu należałoby podnieść rękę i zakrzyknąć: “Hola! Kierujecie pretensje w niewłaściwą stronę. To nierzetelnych pismaków powinniście rugać za wasze nadmiernie rozbudzone oczekiwania, a nie naukowców, którzy robią, co mogą, uczciwie i mozolnie, tylko po prostu nie zawsze im się udaje. Taka jest natura ich pracy, że w 99% składa się z porażek, a tylko w jednym procencie z sukcesów. Zostawcie więc biedaków w spokoju, bo oni są niewinni!”.

Niestety, z tą niewinnością to już też od jakiegoś czasu nie jest prawda. Fajnie było do tej pory zrzucać całe odium dzisiejszego anty-scjentyzmu na złe dziennikarstwo i jeszcze gorszą pop-kulturę, dłużej jednak nie sposób, bowiem we wrześniu 2012 r. w naukowym piśmie „PLoS Medicine” ukazała się publikacja (“Misrepresentation of Randomized Controlled Trials in Press Releases and News Coverage: A Cohort Study”), która ujawnia skalę “spinu”, czyli powszechności przedstawiania przez autorów efektów pracy naukowej w jak najlepszym świetle, nierzadko w jaskrawej sprzeczności z rzeczywistymi rezultatami badań. Presja na szybki zwrot kosztów badawczych, coraz bardziej zażarta walka o sponsorów, czy nawet zwykłe pragnienie wybicia się z tłumu – to główne czynniki napędzające istną plagę jeśli nie kłamstw explicite, to co najmniej półprawd. Półprawd, rozsiewanych następnie przez biura prasowe nawet szacownych uniwersytetów i instytutów, lub przez samych badaczy. Wniosek? To w coraz większym stopniu od naukowców, a nie od reporterów, zaczyna się przekłamywanie.

Drugą przygnębiającą lekturą jest artykuł opublikowany w czasopiśmie naukowym PNAS w październiku 2012 r. (“Misconduct accounts for the majority of retracted scientific publications”) Wynika z niego (autorzy przeanalizowali ponad 2000 tytułów), że liczba publikacji naukowych wycofanych z powodu oszustw (nie błędów, lecz ewidentnych oszustw) wzrosła od 1975 roku dziesięciokrotnie i stanowią one dzisiaj przyczynę 67% wszystkich odrzuceń! Celują w tym nauki biomedyczne, ale żadna z dziedzin nie jest od tej zarazy wolna.

Jak w świetle takich doniesień dziwić się zwykłym ludziom, że przestają ufać badaczom? Źle się dzieje w nauce, przez co nie najlepiej również w fantastyce naukowej. I chyba nie ma co szukać kozłów ofiarnych, bo wygląda na to, że za obecny stan rzeczy odpowiedzialni jesteśmy po trochu wszyscy. Jak powiedział Frank Herbert ustami Muad’Diba w “Diunie” – nie ma już niewinnych.