Mutantastyczni

paź
15
2013

Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 8/2012.

Mutanci to temat szczególnie chętnie i uporczywie eksploatowany w fantastyce, nie tylko zresztą naukowej. Być może jego popularność wynika stąd, że żaden aspekt rozwoju naukowo-technicznego nie dotyczy nas w tak bezpośredni, intymny wręcz sposób, jak grzebanie w naszych genach. Bądź też z faktu, iż fantaści nie czują, by poruszali się tu w obrębie jakiejś wiedzy tajemnej i mocno spekulatywnej, lecz przeciwnie, powszechnej, szkolno-gazetowej. A najprościej można to wytłumaczyć tym, że człowiek od zawsze potrzebował jakichś potworów, przed którymi by drżał i bogów, którym mógłby zaufać. Inżynieria genetyczna zaś wydaje się idealnym, nowoczesnym i co najważniejsze, sprawdzonym narzędziem do masowego wyrobu zarówno jednych, jak i drugich.

WSZYSCY JESTEŚMY MUTANTAMI
To wszędobylstwo genetyki, zwłaszcza w obszarach pop-medialnych, a zarazem jej spektakularne osiągnięcia sprawiają jednak, paradoksalnie, że na tym polu autorom powieści czy scenariuszy wyjątkowo łatwo stracić przyczepność i w niekontrolowanym poślizgu staranować szlaban, który oddziela pomysły w miarę sensowne, od tych sensownych już mniej, w rodzaju X-Menów.

Ale właściwie czemu Magneto, Feniks, Havok i cała reszta im podobnych mieliby być istotami z naukowego punktu widzenia bezsensownymi? Wszak mutacje to żaden cud, lecz norma, zjawisko prozaiczne i proces, który trwa bez ustanku od chwili pojawienia się pierwszych zdolnych do samoreplikacji kwasów nukleinowych. Powiedzmy sobie jasno: mutantami i potomkami mutantów jesteśmy wszyscy. Bo czym ta mutacja jest? Najczęściej błędem powstałym podczas kopiowania kodu genetycznego z DNA na RNA. W większości przypadków owe błędy to tzw. mutacje ciche, które nie mają wpływu na efekt końcowy, tj. syntetyzowane białko. Zdarzają się także i groźne, z którymi rozprawia się komórkowa maszyneria naprawcza, niemniej nie jest ona w stu procentach skuteczna i od czasu do czasu jakieś uszkodzenie jej umknie. Jeśli jest to uszkodzenie poważne i o negatywnych skutkach dla organizmu, selekcja naturalna doprowadza do wyeliminowania takiego „zepsutego” DNA z puli genowej. Natomiast mutacje korzystne są przez dobór naturalny zazwyczaj utrwalane i rozprzestrzeniane w obrębie gatunku. Tak jak przydarzyło się Europejczykom, których większość, dzięki dwóm skromnym przeróbkom w genie odpowiedzialnym za ekspresję laktazy, może dzisiaj zapijać się krowim mlekiem i objadać serem bez uszczerbku na zdrowiu.

ZRÓBMY SOBIE NADCZŁOWIEKA
Przez eony gra w zmienność toczyła się samoistnie, bez niczyjego świadomego udziału. Aż do momentu, gdy natura posunęła się w tej grze o jedną (bądź więcej, tego wciąż nie wiemy) mutację za daleko i „stworzyła” ludzi. Ludzie z kolei „stworzyli” dobór sztuczny, Chihuahuę, inżynierię genetyczną i firmę Monsanto, koniec końców utwierdzając się w przekonaniu, że od teraz to oni będą rozdawać karty. Że złapali ewolucję za twarz i mogą już robić z materiałem genetycznym, co im się żywnie podoba. Że dyktatura ślepego losu się kończy, ustępując erze precyzyjnie sterowanych zmian. A dowody? Garściami można je sypać. Genetycznie zmodyfikowane Krasule, które wraz z mlekiem dają ludzki hormon wzrostu; bakterie, które produkują insulinę i mnóstwo innych „cudzych” białek, rybki akwariowe, które świecą i rzepak, któremu już niestraszny jest chrząszcz słodyszek. Nowe, pożyteczne cechy możemy nadać praktycznie każdemu organizmowi, który się nam pod rękę nawinie. Jakiż więc, z technicznego punktu widzenia, problem zamienić ludzi w nadludzi, w super-mutanty o nadzwyczajnych zdolnościach?

Otóż wiele zależy od tego, o jakich zdolnościach mówimy. Telepatia, telekineza, teleportacja, przenikanie przez ściany, akrobatyka powietrzna a la Clark Kent, i tak dalej – nie wchodzą w rachubę z dwóch co najmniej powodów. Pierwszy to ten, że w każdym z powyższych przypadków naruszone zostałoby któreś z fundamentalnych praw fizyki i żadna, nawet najbardziej wymyślna genowa przekładanka, owych praw nie zmieni. Po drugie, choćby się biotechnolog skręcał i w ósemkę wyginał, to nie obstaluje mutanta zdolnego do np. teleportacji, bo najzwyczajniej nie ma z czego. U żadnej bowiem ze znanych (a z ogromnym prawdopodobieństwem również u tych jeszcze nieodkrytych) ziemskich form żywych nie istnieje taki gen, który by jej pozwalał na natychmiastowy transport z punktu A do punktu B. Skoro zaś takiego genu nie ma, to z oczywistych względów niemożliwe jest również połączenie go z ludzkim materiałem genetycznym. Przyroda jest nad wyraz twórcza i zaskakująco różnorodna, lecz są granice, którym nawet ona musi okazać respekt. I w porządku, ona niech sobie okazuje. Ale czy my także musimy?

MOŻE SZTUCZNE SUPERGENY?
Co ze sztucznym życiem, o którym tak ostatnio głośno? Co z Craigiem Venterem i innymi pionierami syntetycznej biologii, którzy już zaczynają w laboratoriach składać mikroorganizmy od zera, z komputerowo zaprojektowanych klocków? „Sztuczne życie” jest jednak na razie określeniem cokolwiek na wyrost, gdyż materiałem budulcowym dla owych klocków jest wciąż to samo stare, dobre DNA. Owszem, czynione są próby zastąpienia go innymi, „nienaturalnymi” nośnikami informacji genetycznej (Marshal M. Move over DNA: Six new molecules can carry genes. New Scientist. 2012; 214(2862):10), są to jednak badania w powijakach i o nikłym, jak na razie, potencjale praktycznym. Przede wszystkim jednak nie rozmawiamy tutaj o wyrobach człekopodobnych, jak replikanci z „Łowcy androidów”, ale o nas, o normalnych ludziach, tyle że poprawionych i uzupełnionych, bądź po prostu zmienionych nie do poznania wskutek klasycznych zabiegów geninżynieryjnych. Wypichcone w probówkach zamienniki kwasów nukleinowych, zupełnie niekompatybilne z naszymi własnymi, byłyby w takim przypadku do niczego.

TROCHĘ Z PCHŁY, TROCHĘ Z PSA
Czy oznacza to, że ewentualnie jakieś drobne genetyczne przeróbki są możliwe, ale nic wstrząsającego na miarę supermutantów o supermocach? Niekoniecznie. Supermoce w przyrodzie naprawdę istnieją, a ich repertuar jest przeogromny. Weźmy takie rawki – skorupiaki, które widzą w świetle normalnym, podczerwonym, ultrafioletowym i spolaryzowanym zarówno liniowo, jak i kołowo. Jedna z nich (Odontodactylus scyllarus) potrafi nadto grzmotnąć przeciwnika z większą siłą, niż Thor swoim młotkiem (notowane były przypadki rozbicia akwariowych szyb). Psi nos jest czulszy od najczulszego chromatografu gazowego, a psie uszy wychwytują ultradźwięki. Pchła ludzkich rozmiarów przeskoczyłaby z łatwością Empire State Building. Mątwa kamufluje się perfekcyjnie w każdym otoczeniu, nawet na szkle. I tak dalej, i tak dalej – wyliczankę można by prowadzić bardzo długo.

Tym razem wszystkie te niesamowite uzdolnienia mają oparcie w genetyce. Dlaczego więc nie wziąć tych genów, dać człowiekowi i stworzyć supermana? Rzecz w tym, że nierzadko za daną cechę odpowiada więcej, niż jeden gen. Zaś produkty tych genów mogą wchodzić w zawikłane interakcje z setkami innych. Ponadto pamiętajmy, że taki czy inny „talent” jest efektem długotrwałych ewolucyjnych procesów, i że te procesy dopasowały ów talent do konkretnego zwierzęcia i określonego środowiska. Innymi słowy taki pies, mątwa czy krewetka stanowią pewien całokształt, kontekst, w ramach którego różne geny działają i współdziałają jak zgrana orkiestra symfoniczna. Natomiast po wyrwaniu ich z tego kontekstu, z większego i bardziej złożonego mechanizmu i przeniesieniu do innej „filharmonii” (np. do człowieka) wcale już tak prawidłowo działać nie muszą.

Dajmy na to, że chcemy dodać sobie zdolność widzenia w podczerwieni. Posiadają ją m. in. grzechotniki i wydaje się, że wiemy, jaki gen u nich za to odpowiada. Wystarczy więc przysztukować ten gen do naszego DNA i po sprawie, nieprawdaż? Sęk w tym, że musielibyśmy pozmieniać u siebie całe mnóstwo innych elementów, głównie w układzie nerwowym – w siatkówce oka, w nerwach wzrokowych i przede wszystkim w mózgu, w tej chwili kompletnie niezdolnym do przetwarzania informacji z podczerwonego zakresu widma. Byłoby zatem konieczne wbudowanie nie tylko tego jednego genu, ale prawdopodobnie setek dodatkowych, połączonych zawiłą siecią współzależności. Grzechotnik ma już wszystko na swoim miejscu od milionów lat, my natomiast nie mamy nic. I podobnie wyglądałyby sprawy z superkamuflażem mątw, powonieniem psów czy echolokacją nietoperzy.

NIGDY NIE MÓW NIGDY
Jednak to, że sprawy wyglądają tak teraz, nie znaczy, że będą wyglądały tak samo za lat pięćdziesiąt. Nasza wiedza jest póki co zbyt uboga na pomyślne przeprowadzanie tak złożonych modyfikacji genetycznych. Ale nową zdobywamy coraz szybciej, a i popyt na usprawnianie naszych ciał będzie rósł. Pierwsze tego jaskółki mamy już u lekkoatletów, którzy z tradycyjnego dopingu przechodzą na terapię genową, dzięki czemu mogą np. drastycznie zwiększyć poziom hemoglobiny we krwi. Nie można więc mówić, że dla mutantów miejsca w fantastyce nie ma. Jest. Na pewno jednak ciekawiej by było, gdyby pojawiali się jako bohaterowie fantastyki w miarę rozsądnej, jak “Gattaca”, zamiast kompletnie nieprawdopodobnej, w stylu X-Menów.