Dawno, dawno temu doszło do wydarzenia bez precedensu w całej ziemskiej historii naturalnej – do buntu. Pewien małpiszon wstał z kolan, wyprostował grzbiet i pokazując Mamuśce środkowy palec powiedział: dosyć! Nie będziesz już więcej mnie upokarzać i mną pomiatać. Wypędziłaś z przytulnej dżungli na step, pokracznego i bezbronnego, słuch dając marny, wzrok kiepski i tak od początku ustawiając wyścig, bym przegrał. Ale ja nie zamierzam się poddać, i skoro ty pogrywasz nie fair, to ja też będę. Nie dałaś mi pazurów, więc zrobię sobie własne. Nie pozwoliłaś szybko biegać – przegonię innych myślą. Odarłaś z futra – zmienię świat, by nie było mi ono potrzebne. A już najgorszym numerem było zdeformowanie naszych ciał tak, byśmy nie mogli mieć prawidłowo rozwiniętego potomstwa. Lecz i na to znajdę sposób.
No i znalazł, pod postacią nosidełka. Nasi pra-pra-pra-przodkowie, jeszcze nie ludzie, ale już istoty dwunożne, stanęli przed problemem, który w dużym uproszczeniu można ująć następująco: chodzić dalej tylko na dwóch nogach i zgłupieć, czy powrócić do łażenia na czworakach, tracąc jednak bardzo wartościowe przystosowanie do życia na rozległych, otwartych przestrzeniach (wyprostowany może widzieć więcej i umknąć niebezpieczeństwu wcześniej).
Timothy Taylor, archeolog i antropolog, nazwał to paradoksem inteligentnego dwunoga (“smart biped paradox”). O co chodzi? O to, że ze względów energetycznych i mechanicznych dwunożność powinna być ewolucyjnie okupiona zmniejszonym mózgiem, bo zmiana w budowie miednicy ogranicza rozmiar czaszki u noworodków. Efekt: dzieci pra-hominidów zaczęły przychodzić na świat niedorozwinięte, i to w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu, jako wcześniaki, bo tylko z odpowiednio małymi główkami mogły przecisnąć się przez zwężone drogi rodne. A to pociągało za sobą cały szereg kłopotów. Kłopot numer jeden, to wydłużony czas opiekowania się dzieckiem. Co za tym idzie, ogromny wydatek energetyczny związany z długotrwałą laktacją, a nawet bardziej z noszeniem latorośli. Na wyprostowanych plecach już nie za bardzo można było, a jeśli nie na plecach, to na rękach. Ale ręce potrzebne są przecież do zbierania pokarmu i…
I błędne koło, z którego pierwsze człowiekowate wydostały się… no tak, dzięki technologii sztucznego odciążenia kończyn przednich. W jaki konkretnie sposób, możemy się póki co jedynie domyślać, ale najprawdopodobniej był to jakiś rodzaj torby, czy choćby przepaski z trawy lub skóry. I voila, jesteśmy wolni! Rączki mamy tutaj, a bobasa w rzeczonym nosidełku. Bobasa, który ma teraz kilka nadliczbowych miesięcy na rozwój. I którego łepetynka może się dalej powiększać.
Prymitywne? Prymitywne. Lecz jakże brzemienne w skutki. Technologia wyciągnęła nas z ewolucyjnego rynsztoka, za co my odwdzięczyliśmy się jej wchodząc z nią od tamtej pory w symbiozę tak ścisłą, jak glon z grzybem. Technologia, która nie istniałaby bez nas, a my nie istnielibyśmy bez technologii. I przez dwa miliony lat ta symbiotyczna zależność stawała się tylko ściślejsza. Wbudowane w nas zostały odruchy i popędy, które służą obydwu stronom. Musimy kombinować i zmieniać, pytać i badać, by na podstawie uzyskanych odpowiedzi móc jeszcze lepiej zmieniać i kombinować.
Tu ani chybi natychmiast posypie się na mnie grad zarzutów, że spłaszczam, że umniejszam rolę innych przyczyn naszego gatunkowego sukcesu, jak choćby rozwój więzi społecznych albo – o ile nie przede wszystkim – języka. Wcale o nich nie zapominam, ani nie deleguję w ważności do ostatnich ławek, bo są integralnym, niezbędnym składnikiem tej symbiozy, różnymi trybami jednej i tej samej maszyny. Odosobniony akt wynalezienia nosidełka, krzemiennego noża, czy łuku znaczyłby w naszej historii niewiele, gdyby nie było medium, tego wzmacniającego obwodu w postaci komunikacji symbolicznej i zorganizowanych społeczeństw. Z drugiej jednak strony język i hierarchia to tylko spoiwa, które bez naszej wrodzonej kreatywności nie miałyby za bardzo czego spajać.
A tak właściwie a propos czego ta cała gadka? A propos katastrofistów, którzy jak cykady C. septemdecim raz na jakiś czas masowo się lęgną i straszą transparentem „Koniec jest bliski!”. Koniec zaś ów charakteryzuje się zwykle następującymi cechami: a) spadek globalnego IQ co najmniej o połowę, b) pandemiczna amnezja oraz c) liczba i rozmiar dziur logicznych grubo powyżej średniej.
Schemat, bez względu na konkretny dopust Boży (planetoida, wojna jądrowa, zaraza, wyschnięcie szybów naftowych – niepotrzebne skreślić) pozostaje niezmiennie ten sam – ludzie z dnia na dzień nagle durnieją, wszystko włącznie z tabliczką mnożenia zapominają, a grupka nielicznych z ocalałym rozumem zamiast do roboty, bierze się z miejsca za bezwzględny ucisk ociemniałych mas. Albo za wymyślanie nikomu niepotrzebnych dowcipów. Albo w ogóle nic nie robi, tylko siedzi i dogorywa, opłakując belle epoque. I ilekroć coś takiego oglądam bądź czytam, zadaję sobie pytanie – czy autorzy podobnych dzieł nie są z tej ziemi? Czy to możliwe, by o swoim własnym gatunku wiedzieli aż tak niewiele?
No bo weźmy, na ten przykład, takiego “Kaloriarza”. Autor: Paolo Bacigalupi, czas i miejsce akcji – Ziemia po wyeksploatowaniu całej ropy naftowej. Obsada – z pewnością coś innego, niż Homo sapiens. Gatunek literacki, hmmm… farsa postapokaliptyczna? W każdym razie podczas lektury tych dwudziestu paru stron, oczy robiły mi się coraz większe, i większe, i większe…
Opowiadanie aż się skrzy od niesamowitych konceptów, a najbardziej krotochwilna i karykaturalna jest chyba podstawa wymyślonego przez P.B. świata. Świata w którym, przypomnę, nie czerpie się już energii z ropy. A skąd? Ano z przezabawnej “Rube Goldberg machine” – najpierw biotechnolodzy pokrywają Ziemię od krańca do krańca łanami genetycznie zmodyfikowanych roślin. Rośliny służą do skarmiania genetycznie zmodyfikowanych wołów roboczych. Woły te są następnie zaprzęgane do kieratów w tzw. nakręcalniach gdzie, jak sama nazwa wskazuje, nakręcają siłą swych muskułów specjalne sprężyny-akumulatory. I tych sprężyn używa się do zasilania wszelkich innych urządzeń.
O, w dziuplę, co za pomysł! Fotoogniwa, wiatraki, geotermy i elektrownie jądrowe, a choćby etanol z wodorostów lub podsiębierny młyn wodny? E, tam. Lamerstwo! Kierat i sprężynka, to jest dopiero rozwiązanie na miarę ludzkiego geniuszu! Rozwiązanie, dodajmy, o bilansie ujemnym, bo energia na każdym z etapów tego procesu jest sukcesywnie tracona i zysk końcowy nie przewyższa strat. To tak, jakbyśmy wydali dwadzieścia tysięcy na prąd, żeby z wody morskiej otrzymać złoto warte jedną dziesiątą tej sumy. Albo wycięli pół lasu, żeby zrobić paczkę zapałek.
Nie ma w tym świecie również żadnego przemysłu poza bioinżynieryjnym, ale skądś mamy rowery, zeppeliny, no i te super-sprężynki. Zapewne rosną na polach, albo spadają z nieba. Idea ogólnoświatowej korporacyjnej dyktatury w realiach jak z przełomu wieków osiemnastego i dziewiętnastego też jest przednia. Ciekawe, jak w prymitywnym świecie Bacigalupiego (z żaglowcami i, jak mniemam, genetycznie modyfikowanymi gołębiami pocztowymi do rozmów zamiejscowych) możliwa byłaby tak totalna kontrola? I gdzie społeczne siły odśrodkowe, które rozerwałyby ten system zanim zdążyłby skrzepnąć?
Gdzie, mówiąc krótko, jest w tym wszystkim miejsce dla Niezmordowanego Kombinatora, czyli prawdziwego człowieka? W dziewiętnastym stuleciu też wieszczono upadek cywilizacji w związku z rychłym wyczerpaniem podstawowych surowców energetycznych – siana dla koni i drewnianego opału dla maszyn parowych…
Niedawno natknąłem się na recenzję “Nakręcanej dziewczyny” Christiana Sauve, który napisał, że gdyby ludzkość była tak głupia, jak to opisuje Bacigalupi, to zasługiwałaby na to, by wyginąć.
Na szczęście nie jest.
1 komentarz
Witaj Wawrzyńcu po długiej przerwie w kontaktach!
Z zainteresowaniem przejrzałem Twój blog, piszesz ciekawie i chce Ci się pisać całkiem spore teksty. Z przyjemnością przeczytałem wpis o nakręcaniu, bo wreszcie ktoś wystąpił z herezją przeciw wszechobecnej poprawności. A już myślałem, że jestem jedyny, który pozytywnie (pozytywistycznie?) obserwuje dokonania człowieka i nie załamuje rąk nad jego wrażą działalnością, skazującą na zniszczenie resztki przyrody, w tym biedne muszki w dżungli amazońskiej. I który z optymizmem patrzy w przyszłość, przedkłada normalność nad odchyłki, sceptycznie podchodzi do człowieczych przewin klimatycznych, uważa że w sumie jest coraz lepiej z naszą cywilizacją. To takie niemodne i nie na czasie. W podobnym duchu sceptycyzmu wypowiadał się Kosik na swoim blogu [http://rafalkosik.com/wszyscy-jestesmy-zboczencami]. Na szczęście są jeszcze czarne owce, które nie biegną ślepo ze stadem. Kto wątpi, mniej błądzi.
Przy okazji zapraszam na swój blog, który dopiero co założyłem: http://andrzej-zimniak.blogspot.com/. Pozdrawiam!