Człowiek na kosmicznym rozdrożu

lut
01
2015

Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 10/2013.

W „Trylogii marsjańskiej” Kima Stanleya Robinsona koloniści przekształcają obcą planetę w drugą Ziemię. Nie w jej dokładną kopię, bo to niemożliwe, ale w świat na tyle do starego podobny, że przeciętny nowojorczyk czy warszawiak mógłby się tam z miejsca przeprowadzić i bez większego dyskomfortu zamieszkać. Z drugiej strony mamy „Hyperiona” Dana Simmonsa i Intruzów – odłam ludzkości, który wędruje między gwiazdami nie zmieniając niczego, prócz siebie.

Wspomniane powieści to przykłady dwóch różnych perspektyw, z których można patrzeć na ewentualną kosmiczną przyszłość naszego gatunku – obce światy przystosowane do nas vs. my przystosowani do obcych światów. Bez względu jednak na opcję, jaką wybierzemy, jedno wydaje się pewne: bez grzebania w genach – bakteryjnych, roślinnych, zwierzęcych, a być może i naszych własnych – tak czy siak chyba ani rusz.

GENY ASTRONAUTÓW
Weźmy tego przykładowego Marsa. Przy zastosowaniu obecnych technologii lot w jedną stronę to minimum sześć miesięcy. Według danych radiometrycznych, zgromadzonych en route przez łazik Curiosity, całkowita dawka promieniowania, na jaką byliby w tym czasie astronauci narażeni, mocno przekracza dopuszczalne dla ludzi normy. A to tylko jedna z niewygód, eufemistycznie rzecz ujmując. Nie dziwią zatem intensywne testy, którym poddaje się potencjalnych astronautów, mające na celu wybranie tych najlepiej do kosmicznych wojaży predysponowanych. Ale jak dotąd nikt ich nie badał pod kątem predyspozycji genetycznych i, jak twierdzą Michael Schmidt z MetaboLogics w Fort Collins oraz Thomas Goodwin z Johnson Space Center w Houston, najwyższy czas to zmienić. Wiadomo na przykład, że pewne mutacje zmniejszają stabilność DNA, tym samym zwiększając wrażliwość ich nosicieli na promieniowanie jonizujące. Wybór przed kandydatami z owym defektem jest trojaki: w ogóle z latania w Wielki Kosmos zrezygnować, zaopatrzyć się w odpowiednio duży zapas tabletek z kwasem foliowym (którego niedobór potęguje efekty rzeczonej mutacji), albo…

Albo poddać się terapii genowej, która tę skazę z naszego organizmu usunie. Skoro zaś tę, to czemu nie wyeliminować również innych, utrudniających nam przekształcenie się w gatunek o prawdziwie kosmicznym zasięgu? Bo nasza wiedza w tej materii jest wciąż niewystarczająca. Ryzyko, że prędzej w człowieku coś zepsujemy, zamiast poprawić, jest na razie zdecydowanie za wielkie. Poza tym, znając przewrotność ewolucji, geny, które teraz wyglądają na zbędne bądź zgoła szkodliwe, dla przyszłych pozaziemskich kolonizatorów mogą się okazać nieoczekiwanym atutem. Nigdy nic nie wiadomo.

PROJEKT „ZIEMIA BIS”
Wiadomo tylko, że to, co na chwilę obecną możemy, to wysłać optymalnie wyselekcjonowanych ludzi w blaszanym pudle, z nadzieją, że nic złego im się po drodze nie przytrafi. Możemy również postarać się o skrócenie im czasu lotu, zastępując napęd chemiczny np. jądrowo-plazmowym. Tudzież zaopatrzyć w technologię, która kilkusetosobowej grupie pionierów pozwoli na przeżycie w zamkniętych, samo­wys­tar­czal­nych habitatach stosunkowo długo. Ale nie ad infinitum. Jeżeli człowiek będzie chciał utrwalić swą marsjańską obecność na wieki, prędzej czy później zostanie zmuszony do wyjścia spod kopuł na zewnątrz. I nie w ciężkich skafandrach ani hermetycznych transporterach, bo żadna to frajda poruszać się w ten sposób po własnym domu. Nie mówiąc o tym, że cały sens kolonizowania innych planet diabli biorą, skoro to samo, tylko dużo szybciej i praktyczniej, można osiągnąć budując orbitalne miasta O’Neila.

Sęk w tym, że na zewnątrz jest… no, raczej mało przyjemnie. Skrajnie sucho, cholernie zimno i zupełnie jałowo. Ciśnienie gorzej niż mizerne, tlenu brak, ech… co zrobić z taką pustynią?

Opcji mamy kilka. Pierwszą, na pozór najbardziej oczywistą, bo i też najczęściej przez autorów SF eksploatowaną, jest terraformowanie, czyli kompleksowy (i jak na razie czysto spekulatywny) proces przerabiania martwych globów w żywe repliki Ziemi. Proces, podczas którego bioinżynierowie mieliby pełne ręce roboty.

Przede wszystkim, sprawa tlenu. Tę w skali planetarnej można załatwić, wprowadzając najpierw genetycznie ulepszone cyjanobakterie, porosty i wątrobowce, a w następnej kolejności odpowiednio zmodyfikowane trawy. Tym sposobem uzyskalibyśmy nie tylko tlen, ale również zaczątek prawdziwej gleby.

Kolejna rzecz, temperatura. Orbitalne zwierciadła i geotermia są w porządku, lecz jeszcze lepiej powinny się spisać mikroorganizmy przerobione na fabryki metanu czy nawet freonów, gazów cieplarnianych wielokroć potężniejszych od CO2. Następnie, zagęszczanie atmosfery i restart cyklu hydrologicznego, w czym niebagatelnie pomogłaby jako tako już ustabilizowana i zdrowo transpirująca szata roślinna. I tak dalej, i tak dalej.

LUDZIE JAK ŚLIMAKI…
Terraformowanie jest jednak zabawą dla naprawdę zdeterminowanych, konsekwentnych i cierpliwych. Mogą upłynąć stulecia, zanim jego efekty staną się w pełni widoczne. Może się też ono zupełnie nie powieść. Po co więc cały ten trud, i to bez gwarancji sukcesu? Czy nie rozsądniejsza – i łatwiejsza – byłaby opcja druga, tj. przystosowanie naszych ciał do lokalnych warunków?

Jeżeli przez rozsądniejszą rozumiemy ekonomiczniejszą, to tak. Koszt przekształcenia Marsa, planety-trupa, bez aktywności tektonicznej i magnetosfery, już nawet nie w rajski ogród, ale w miejsce, gdzie człowiek mógłby żyć i pracować pod gołym niebem, musiałby być zaiste astronomiczny. Fantazjować każdemu wolno, ale kiedy w końcu stajemy przed twardymi pytaniami w rodzaju „za ile”, „kto płaci” i „kto to będzie robił”, wszystko nagle okazuje się pięć razy dłuższe, dziesięć razy droższe i sto razy trudniejsze. W rzeczy samej, taniej wyszłoby stać się „natywnym”. Lecz czy łatwiej? Jakich zmian w naszych organizmach musielibyśmy dokonać, by przeistoczyć się w Marsjan?

W marsjańskim powietrzu prawie nie ma tlenu, trzeba by zatem albo przeprogramować nas jakoś na metabolizm anaerobiczny, albo znaleźć inny sposób. Anaerobowo oddychać potrafią np. nasze mięśnie – w stanach krytycznego niedoboru O2 przełączają się na glikolizę, tj. beztlenową przemianę glukozy w kwas mlekowy. Ale glikoliza jest dla sytuacji awaryjnych i krótkotrwałych. Energii z niej tyle, co nic. Nasz „prądożerny” centralny układ nerwowy nie wytrzymałby na takim zasilaniu nawet paru sekund.

No to może symbioza, na wzór pewnego morskiego ślimaka, Elysia chlorotica, który doprowadził ją do takiej doskonałości, że właściwie nie wiadomo, czy jest jeszcze zwierzęciem, czy już rośliną. Ze skonsumowanych glonów Vaucheria litorea wybiera chloroplasty i po zainstalowaniu ich w komórkach swojego przewodu pokarmowego wykorzystuje je w pełnym spektrum roślinnych możliwości – z produkcją tlenu z dwutlenku węgla włącznie. Dwutlenku węgla zaś jest na Marsie aż nadto.

…I OWOCOWE MUSZKI
Dobrze, a co z promieniowaniem? Jako się rzekło, Mars nie posiada ochronnego kokonu pól magnetycznych, nie ma też dostatecznie gęstej atmosfery. Są na Ziemi stworzenia, które czułyby się w takich warunkach jak ryba w wodzie. Jednak stosowane przez nie mechanizmy antyradiacyjne (np. taki Deinococcus radiodurans pozwala rozpaść się swemu DNA w drobny mak, po czym na powrót skleja go do kupy) wydają się zbyt egzotyczne, by móc zaimplementować je u człowieka. Bardziej prawdopodobne są takie genetyczne przeróbki, które znacząco podniosłyby sprawność enzymów, naprawiających uszkodzone promieniowaniem kwasy nukleinowe.

A jak poradzić sobie z ciśnieniem, które na powierzchni Marsa osiąga zaledwie 9 hPa? Dekompresja i dehydratacja, oto co nas czeka bez jakiegoś próżniowego stroju. Ewentualnie, próżniowego… nanostroju? Kiedy Takahiko Hariyama z Hamamatsu University School of Medicine spojrzał któregoś dnia w okular swojego mikroskopu skaningowego, ujrzał rzecz zdumiewającą: obiekt – larwa muszki owocowej – żył, choć powinien być martwy! Dlaczego? Ano dlatego, że w rezultacie bombardowania larwy elektronami, na powierzchni jej naskórka powstała cieniuteńka warstewka spolimeryzowanych molekuł. Tak szczelna, że nawet po godzinie w wysokiej próżni robal wciąż się ruszał jak gdyby nigdy nic. Pytanie, czy podobna sztuczka udałaby się w naszym przypadku? Choć człowiek to nie robal, a i elektronowy prysznic zdrowy raczej nie jest, to, przynajmniej teoretycznie, żadnych większych przeciwwskazań nie ma.

CZY WARTO SIĘ WYSILAĆ?
Zatem, którą z opcji wylewająca się w kosmos ludzkość wybierze? Pierwszą, czy drugą? A jeśli żadnej z nich? To, że coś jest technicznie możliwe, nie znaczy jeszcze, że zostanie zrealizowane w praktyce; historia pęka w szwach od super pomysłów i technologii, które nie doczekały się urzeczywistnienia albo umarły, nie znajdując dla siebie rynku zbytu. Fantaści w prostej linii ekstrapolują z teorii, rzadko kiedy poświęcając uwagę innym, prozaicznym czynnikom, które mogą ich wizję wykoleić. Terraformowanie rozbije się prawdopodobnie o politykę i pieniądze, cielesna przebudowa o zastrzeżenia natury ideologicznej, doktrynalnej bądź religijnej, a wszystko o nasz irracjonalizm, skłonność do przyzwyczajeń i opór wobec zmian.