Darwin w wielkim mieście

gru
29
2013

Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 02/2013.

Motyw ewolucji przewija się w SF od zarania gatunku. Raz jest on eksploatowany silniej, jak w latach 30-tych i 40-tych ubiegłego wieku, innym razem słabiej, by po pewnym czasie znów wrócić do łask, tak jak dzieje się to obecnie. Bywa, że w tonacji optymistycznej i wzniosłej, kiedy indziej zaś mrocznej i ponurej. Dzisiejsza fantastyka z ewolucją w tle najwyraźniej znajduje się w fazie pesymistycznej.

Dzieje się tak prawdopodobnie z powodu coraz powszechniej wyrażanego przekonania, że dobór naturalny w przypadku człowieka już nie działa. Że w swym ewolucyjnym postępie Homo sapiens osiągnął szczyt i dalej są już możliwe tylko dwie drogi: albo w dół, ku zezwierzęceniu i skretynieniu, albo do góry, ale jedynie ciągnąc się, niczym baron Münchhausen, za harcap kontrolowanej inżynierii genowej i rozmaitych technosztuczek. Nic dziwnego zatem, że autorzy nie widzą sensu w płodzeniu spekulatywnych historii na temat dalekosiężnych konsekwencji procesu, któremu ludzkość przestała podlegać. Lepiej skupić kreatywne moce na pisaniu o transhumanistycznych cyborgach, ewentualnie bezmózgich degeneratach w postapokaliptycznej scenerii.

KONIEC DROGI
Nie wiadomo, kto pierwszy rzucił myśl, że ewolucja człowieka stanęła, o ile nawet nie zaczęła się cofać. Wiadomo natomiast, że jeśli osoba ze środowiska naukowego taką opinię publicznie wyrazi, jak np. prof. Steve Jones z University College London, albo ostatnio prof. Gerald R. Crabtree z Uniwersytetu Stanforda, popularne media zaraz to podchwycą i rozdmuchają do rozmiarów jeśli nie Armageddonu, to chociaż zaraźliwego memu, który proliferuje, bo trafił na podatny grunt i właściwy czas – rozwój naukowo-techniczny wciąż przyspiesza i proporcjonalnie nasze oczekiwania wobec niego również rosną i pęcznieją. Pragniemy zmian, wierzymy w zwycięstwo rozumu nad przyrodą i chcemy kosztować jego owoców teraz, nie za milion lat. A ewolucja jest jak ślamazarny winniczek, który wpełzł na autostradę wprost pod koła rozpędzonej cywilizacji, więc na pohybel ślimakowi! Z drugiej zaś strony trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że ludzkość w swej masie jakby naprawdę ostatnio durniała. Wrażenie to jest na tyle silne, że niektórzy zaczynają już szukać naukowych uzasadnień tego zjawiska.

EINSTEIN TO CIENIAS
Wspomniany Gerald R. Crabtree opublikował w listopadowym wydaniu czasopisma Trends in Genetics obszerny artykuł pod tytułem „Our fragile intellect” (“Nasz kruchy intelekt”, tłum. WP). Argumentuje on w nim, że z ewolucyjnego punktu widzenia człowiek najlepsze ma już za sobą, gdyż padł ofiarą własnego sukcesu. Presja doboru naturalnego, który intensywnie i bezlitośnie rzeźbił nasz gatunek przez cały paleolit, znikła pod cieplarnianym kloszem cywilizacji. Wszystko nam teraz ta cieplarnia daje: pełny brzuch, długi żywot, wielu zdrowych potomków, bezpieczeństwo i spokój. Wszystko, oprócz ewolucyjnego kopa i selekcyjnego sita, które jeszcze kilka tysięcy lat temu tak efektywnie oddzielało genetyczne ziarna od plew. A bez takiego sita owe plewy (tj. przypadkowe mutacje w kilku tysiącach genów odpowiedzialnych za przymiotnik „rozumny”) zaczną się, niesprzątane, gromadzić, z biegiem pokoleń prowadząc do naszego intelektualnego upadku.

Autor publikacji twierdzi, że wiele rodzajów współczesnych wyrafinowanych poczynań intelektualnych niekoniecznie wymaga większej innowacyjności czy kreatywności niż te prehistoryczne. Wynalazek łuku, który dokonał się prawdopodobnie tylko raz ok. 40 000 lat temu, był według niego czymś co najmniej tak samo kognitywnie skomplikowanym, jak stworzenie języka. Tym, na czym dobór naturalny operował łatwo, były czynności pospolite (lecz algorytmicznie złożone), jak budowa schronienia czy techniki łowieckie. Natomiast czynności algorytmicznie proste, jak np. gra w szachy, są zaledwie efektem ubocznym tego procesu.

Crabtree porównuje pradawnego zbieracza-myśliwego, który nie był dość sprytny, by poradzić sobie z upolowaniem zwierza bądź zbudowaniem odpowiednio solidnego domu i jako nieatrakcyjny fajtłapa ginął bezpotomnie, ze współczesnym maklerem z Wall Street, który ponosząc porażkę porównywalnego kalibru, nie dość, że nie jest eliminowany, to jeszcze dostaje nagrodę i staje się pożądanym partnerem. Według autora to dowód na to, że ostry nacisk selekcyjny należy już do przeszłości.

Krótko mówiąc, Szekspir, Pascal, Einstein, Kasparow i Steve Jobs to w porównaniu z pierwszym lepszym jaskiniowcem mentalni słabeusze. Cokolwiek ważnego było do zrobienia, zrobił to Fred Flintstone z ferajną. Nam pozostaje już tylko równia pochyła, po której nieubłaganie sturlamy się do „Idiokracji”, a w najlepszym razie do świata podzielonego między paru inteligentnych, lecz złych Morloków i masy przeszczęśliwych w swym imbecylizmie Eloi.

BEZ PANIKI
Ale co wobec tego ze sławetnym „efektem Flynna”, czyli obserwacją, że od lat 30-tych ubiegłego wieku wartość IQ, mierzona w standardowych testach, systematycznie (i globalnie) wzrasta? Według Geralda Crabtree (i nie tylko) efekt ten nie jest rezultatem selekcji naturalnej, lecz raczej takich działań, jak pozbycie się z naszego otoczenia ołowiu, eliminacja chorób tarczycy dzięki jodowaniu soli, czy po prostu nauki pod kątem sprawniejszego rozwiązywania testów na inteligencję. James R. Flynn ripostuje, że środowiskiem, które zmusza nas do autentycznego intelektualnego wysiłku są inni ludzie i współzawodnictwo z nimi.

Z krytyką pospieszył również znany brytyjski antropolog i psycholog ewolucyjny Robin Dunbar. Jego zdaniem Crabtree opiera swą hipotezę na fałszywym założeniu, że presją selekcyjną, która ukształtowała nasz duży mózg, było rozwiązywanie problemów instrumentalnych (jak przetrwać, tworząc lepszą broń, lepsze narzędzia, itp.). W rzeczywistości tą presją u wszystkich ptaków i ssaków (zwłaszcza u naczelnych) jest stopień skomplikowania struktur społecznych, a ten w naszym przypadku pozostaje co najmniej tak samo wysoki, jak był dotąd – w istocie eksplozja demograficzna, urbanizacja, itd., uczyniły nasze obecne „środowisko socjalne” bardziej złożonym i selektywnym, niż kiedykolwiek przedtem.

EWOLUCJA CZY DEWOLUCJA?
To jak z tym w końcu jest? Ewoluujemy, dewoluujemy czy stanęliśmy w miejscu? O tym ostatnim można by mówić wówczas i tylko wówczas, gdyby nasz gatunek do szczętu wyginął. A na to, cokolwiek miałyby w tej sprawie do powiedzenia media i popkultura, raczej się w bliższej ani dalszej perspektywie nie zanosi. Z dewolucją też lepiej dać sobie spokój, bo coś takiego zwyczajnie nie istnieje. Selekcja darwinowska jest procesem, który działa na organizm dopóty, dopóki ten nie osiągnie stanu równowagi dynamicznej ze swym otoczeniem i z ekosystemem. Nic mniej i nic więcej. O żadnym celowym postępie, wspinaniu się ku perfekcji, sukcesywnym zastępowaniu form prymitywnych doskonalszymi mowy tutaj nie ma, więc mowy być również nie może o jakimkolwiek cofaniu się czy dewoluowaniu. Tak więc ani symbiotyczne brzunio-brzuchy z “Cieplarni” Aldissa, ani zawrotki z “Non stop” tego samego autora, ani podziemne małpoludy z “Księgi Nowego Słońca” Wolfe’a nie są “zdewoluowanymi” ludźmi, tak samo jak wąż nie jest “zdewoluowaną” jaszczurką. W jednym i w drugim przypadku mamy do czynienia z organizmami, które w drodze stopniowych, dyskretnych zmian przystosowały się optymalnie do danego środowiska, danej niszy ekologicznej. I jakkolwiek zdegenerowanym i żałosnym by się nam brzunio-brzuch wydawał, jest on równie pełnowartościowym i zoptymalizowanym produktem doboru naturalnego, jak my.

NOWY ARSENAŁ
Rezultaty ostatnich badań genetyków mogą stanowić niespodziankę dla przekonanych o końcu ewolucji. Mowa o serii prac, które ukazały się w tym roku w czasopismach Science i Nature (PubMed ID: 22582263, 22604720, 22604722, 23201682), a także nowych wynikach badań prowadzonych w ramach ogólnoświatowego programu 1000 Genomes Project (PubMed ID: 23128226). Wnioski są interesujące, tym bardziej, że badaniom poddano bezprecedensowo dużą grupę ludzi. Jeden tylko zespół dr. Akeya szczegółowo zsekwencjonował geny u 6515 osób, znajdując w sumie ponad milion różnych mutacji (potencjalnie korzystnych, jak i niekorzystnych), z czego 73% stanowiły tzw. warianty rzadkie. To naprawdę dużo. Ważniejsze jednak od ilości jest stwierdzenie, że gros tych zmian pojawiło się w ciągu zaledwie 200 ostatnich pokoleń (czyli kilku tysięcy lat), co w ewolucyjnej skali czasowej jest mgnieniem oka. W istocie mutacje gromadzą się w naszej puli genowej tak szybko (głównie za sprawą zawrotnego tempa przyrostu naturalnego, od 5 milionów ludzi pod koniec ostatniego zlodowacenia do obecnych 7 miliardów), że dobór naturalny zwyczajnie nie nadąża.

W efekcie nasz “ukryty” potencjał ewolucyjny jest większy niż kiedykolwiek. Tak duży, że gdyby zaistniały odpowiednie okoliczności do jego uwolnienia, to pisarze SF musieliby się dość szybko przestawić z fantastyki na literaturę faktu. Jednak jako że ani owych okoliczności, ani kierunków w jakich nasza ewolucja podąży, nauka nie jest w stanie przewidzieć, pole do popisu dla dzisiejszych autorów science fiction jest wciąż ogromne.