Jest wśród książek na mojej półce antologia „Classic Stories From The Golden Age of Science Fiction”. Sturgeon, Asimov, van Vogt – klasycy gatunku z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jednak nawet bez dat i nazwisk łatwo mógłbym się domyślić, kiedy, w przybliżeniu, dane opowiadanie powstało. Słowo-klucz: “atomowy”. Gdzie się w zmyślonych przez autorów, futurystycznych światach nie obejrzysz, czego nie tknie bohater – od dźwigni mocy w statku kosmicznym, po kosiarkę w przydomowym ogródku – wszędzie buzuje nuklearny żar. Oswojony, przyjazny i wszędobylski, jak bateryjki Duracell.
Najwyraźniej była to wówczas ta magiczna ingrediencja, element konieczny i nierzadko zupełnie wystarczający, by dany kawałek trafił do przegródki z napisem SF. Przez wiele lat mało który pisarz genre’u potrafił się oprzeć pokusie napychania swych dzieł tą jakże nową, potężną i – co bardzo istotne – abrakadabrowatą dla przeciętnego czytelnika technologią.
Dziś na śmiech nam się zbiera i czytamy owe historie z łezką w oku, ronioną nad naiwnym hura-optymizmem tamtych czasów. Z cyniczną wyższością zwierząt mocno już doświadczonych – ale zarazem opornych na naukę płynącą z retrospekcji – wyszydzamy nietrafione wizjonerstwo staruszków zapominając, że kiedyś to energia jądrowa była „the cutting edge”. Autorzy zaś jeździli po tej brzytwie. Paru z ostrożna, czując respekt wobec poruszanych tematów, gros jednak brawurowo, gołym tyłkiem ku uciesze tłumu.
Przykre, że prócz rzeczonych słów-kluczy, niewiele się przez sześćdziesiąt lat zmieniło. Czytelnik czy widz nadal pragnie żyć w przeświadczeniu, że „nadąża”, a demiurgowie pisarskiej i filmowej komercji nie ustają w zaspokajaniu tych pragnień. Podobnie jak onegdaj atomowy stos w każdej zagrodzie, tak obecnie mamy genetycznie zmodyfikowanych bohaterów. Pierwszo-, drugo- lub trzecioplanowych, ze statystami i karaluchami w rynsztokach zusammen.
Genetyka to nowoczesna magia, i to w sensie dwojakim, bo zarówno marketingowym (inżynieria genetyczna = większa szansa na sukces wydawniczy), jak i „literackim”. Każda super-zdolność ma teraz super-oczywiste wytłumaczenie: “Mutant ci to, Wasza Miłość, jako i smok spopod zamku, atoli u smoków splątek dwuśpiralny licho wżdy pogrzebion i wierę, iż junak nasz, dwakroć zacniej zmutowanym będąc, rychło się z potworą rozprawi!”
Może ciut w swej zawodowej nadwrażliwości przesadzam. Trend jednak widać, modę na kilometr czuć i o wniosek nietrudno. Że genetyka, w triumwiracie z nanotechnologią i transhumanizmem, zostały nowymi szkapami do zajechania, jak ten atom. Z modą walczyć nie mam zamiaru, bo to donkiszoteria czystej wody. Mogę sobie jednak od czasu do czasu w stół pięścią rąbnąć, nieprawdaż? A że się najprawdopodobniej tylko jakiś widelec odezwie, to już inna śpiewka.
Otóż, genetyczne modyfikowanie organizmów wyższych to coś tak trudnego, że się w pale nie mieści. Zaraz, moment, a te wszystkie GM kukurydze i rzepaki to niby co tu robią? Ano, z roślinami jest trochę inaczej. Łatwiej. Dużo łatwiej, dzięki odkrytemu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku plazmidowi Ti. Nie miejsce tu na obszerny wykład, powiem zatem jedynie, że ów plazmid (z bakterii A. tumefaciens) to wręcz idealny wehikuł do międzygatunkowego, stabilnego transferu genów – u roślin. W dodatku dany nam do rąk przez Matkę Naturę. Nic właściwie, prócz wycięcia z plazmidu paru małych kawałków i wstawienia do niego DNA, które np. koduje odporność na przymrozki, nie musisz robić. Bakterie odwalą całą resztę.
Ale roślinki to roślinki. Nie mają (to jest, mają, ale nie tak skomplikowany, jak zwierzęta) układu odpornościowego. Poliploidyzacja (więcej niż dwa garnitury chromosomów) czyni je często niewrażliwymi na ewentualne negatywne skutki zmian w chromatynie. Hodowanie dojrzałych, zmodyfikowanych osobników z pojedynczych komórek jest dziecinnie proste, i tak dalej…
U zwierząt natomiast… Weźmy choćby terapię genową, którą naukowcy mają na celowniku już od czterdziestu lat. I co? I, w zasadzie, nico. Pracowałem kiedyś nad przerobieniem przeciwciał w broń do walki z rakiem. Nowotwory mają specyficzne antygeny, które równie specyficzne przeciwciała rozpoznają. Chodziło w naszych doświadczeniach w sumie o drobiazg, o taką modyfikację immunoglobulin, żeby, niczym małe traktorki, dostarczały do komórek raka geny o niszczycielskim dla tychże komórek działaniu. I nic z tego nie wyszło, ani u nas, ani w innych laboratoriach, bo biologia po raz kolejny okazała się znacznie bardziej skomplikowanym labiryntem, niż myśleliśmy. Zsekwencjonowanie genomu ludzkiego przyniosło, jak zwykle, więcej pytań, niż odpowiedzi. HIV jak się naszym wysiłkom opierał, tak się opiera. Poziomy transfer genów zaskakuje… listę można ciągnąć. Co nie znaczy, że biologia nie czyni postępów, wprost przeciwnie! Na chwilę obecną jednak tylko hollywoodzcy jajogłowi potrafią uporać się z każdym zadanym im problemem w tydzień.
Człowiek spoza branży biotechnologicznej ogląda to wszystko przez odwróconą lornetkę książek, filmów i sensacyjnych doniesień prasowych. I najwyraźniej mamy tu do czynienia z jakimś sprzężeniem zwrotnym, bo to, co pojawia się na łamach prasy, odbija się w literaturze oraz filmach, i vice versa. Jedno źródło bredzi, drugie się tym żywi, potem regurgituje na talerz temu pierwszemu i tak powstaje zamknięty obieg z krążącym wewnątrz amalgamatem pseudonaukowych bzdur, genetycznie zmodyfikowanych straszydeł, Niesamowitych Hulków, szmalu i innego badziewia, który to amalgamat zdaje się satysfakcjonować niemal wszystkich. Poza nielicznymi i upierdliwymi , jak choćby Marcin Zwierzchowski, który w styczniowej NF, recenzując “Rok potopu” Margaret Atwood napisał:
Tymczasem w „Roku potopu” zwierzęce i roślinne hybrydy są czymś powszechnym. Nie wyjaśniono jedynie, w jakim celu powstały. Na co komu kotoryś? Mam rozumieć, że jakiś biotechnolog spędził lata w laboratorium, żeby stworzyć nikomu niepotrzebnego futrzaka?
No właśnie. Ale ja jeszcze zapytałbym ogólniej: po co komu SF na poziomie intelektualnym trzeciorzędnych romansideł? Ewidentnie chce tego mnóstwo ludzi, skoro się sprzedaje. I jeśli stwierdzę, powiedzmy, że kotoryś jako twór zaawansowanego genetycznego hokus-pokus jest przykładem mocno nietrafionym, bo takie krzyżówki istnieją od dawna, kto mi uwierzy? Przecież miliony much nie mogą się mylić.