Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 6/2013.
W czerwcu 1993 roku na ekrany kin trafił „Park jurajski” Stevena Spielberga. Co po dwudziestu latach od dnia premiery można powiedzieć o tym filmie? Choćby to, że się prawie w ogóle nie zestarzał. Nawet teraz, w epoce rozpasanej i wszechobecnej grafiki komputerowej, film nie trąci myszką, i już samo to jest godne podziwu. Mało jest celuloidowych fantazji odpornych na upływ czasu, a jeszcze mniej takich, które swą długowieczność zawdzięczają czemuś więcej prócz mistrzostwa w operowaniu kamerą, światłem i programem do renderingu 3D. Inteligentnej fabule, na przykład, wiecznie żywym pytaniom egzystencjalnym, albo idei, wciąż świeżej, niezmiennie atrakcyjnej i rozpalającej umysły zarówno ekspertów, jak i przeciętnych zjadaczy chleba.
W „Parku jurajskim” ideą tą jest deekstynkcja. Dee… co? Przecież taki termin nie pada w filmie ani raz! Trudno się temu dziwić, skoro został ukuty całkiem niedawno, niemniej pomysł pozostaje ten sam – wskrzeszanie wymarłych zwierząt (oraz, ewentualnie, roślin). Jednak czy od razu dinozaurów? Michael Crichton – autor powieści, na podstawie której Spielberg nakręcił swój film – wybrał dinozaury głównie z tego względu, że Amerykanie mają na ich punkcie bzika i było pewne, że prędzej kupią serię bajek o safari z tyranozaurami i velociraptorami, niż opowieść o zmartwychwstałym wypławku w akwarium.
POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI
Jak na razie, współczesnym i autentycznym „deekstynkcjonistom” aż tak ambitny cel, jak wskrzeszenie dinozaurów, nie przyświeca. Chcemy jedynie chronić przyrodę, mówią skromniutko. Żadnych parków tematycznych, żadnego przedpotopowego bestiariusza, och, co to, to nie! I absolutnie żadnych tyranozaurów, bo tego się po prostu nie da zrobić.
W rzeczy samej, opuszczający w 1993 roku sale projekcyjne biolodzy kręcili z podziwem głowami nad stroną wizualną „Parku” i z politowaniem nad merytoryczną: „DNA, które przetrwało od mezozoiku? Co za nonsens!”. To prawda – DNA ze zwierzaka padłego przed 100 milionami lat nie ma szans pozostać w stanie nadającym się do jakiejkolwiek biotechnologicznej obróbki, o restytuowaniu velociraptorów nie mówiąc. Czy to w kawałku bursztynu, czy zamrożony w lodowcu albo pogrzebany w beztlenowym miąższu osadów dennych, kwas dezoksyrybonukleinowy nieuchronnie niszczeje. Znamy nawet okres jego półrozpadu – circa 520 lat. Innymi słowy, jedynym prawdziwie monstrualnym efektem działań filmowego dr Granta byłoby rozczarowanie.
Ale rozwój biologii nie zatrzymał się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Osiągnięcie tego, co wówczas uznawano za praktycznie niemożliwe, dziś wydaje się co najmniej prawdopodobne, o ile nie całkiem realne. Przynajmniej w odniesieniu do gatunków, które wymarły poniekąd „na naszych oczach”, bądź na tyle niedawno, by szansa na pozyskanie ich w miarę jeszcze dobrej jakości materiału genetycznego była spora (np. truchła w spirytusie, muzealne eksponaty, czy zwłoki wygrzebane spod syberyjskiej tundry). A gdy już znajdziemy taki materiał, to co dalej? Do wyboru są trzy metody: inżynieria genetyczna, hodowla wsteczna i klonowanie, które można zastosować osobno lub w kombinacjach – to zależy z jakim stanem wyjściowym mamy do czynienia w przypadku konkretnego „deekstynkcjonowanego” gatunku.
GOŁĄB Z MUZEUM
Jak miałoby to jednak wyglądać w praktyce? Najbardziej chyba ostatnio popularyzowanym przykładem jest projekt Revive & Restore pod auspicjami Long Now Fundation kierowanej przez Stewarta Branda (jednego z naczelnych proponentów i animatorów „deekstynkcjonizmu”). Cel nr 1 owego projektu to przywrócenie do świata żywych gołębia wędrownego, który jest swego rodzaju rekordzistą – ponoć najliczniejszy (osobniczo) ptak, jaki kiedykolwiek fruwał nad ziemią, a mimo to w zaledwie sto lat wybity do nogi. Brand, wespół z harwardzkim biologiem molekularnym Georgem Churchem, zamierzają dokonać rezurekcji gołębia wędrownego z pomocą blisko z nim spokrewnionego gołębia skalnego.
Jako że klonowanie nie wchodzi tu w grę (bo raz, że ptasie jajo jest zbyt duże i w twardej skorupce, a dwa, bo jest mało prawdopodobne, by w tym, co nam z gołębia wędrownego zostało, tj. wypchanych eksponatach, zachował się pełny genom), plan zakłada wykorzystanie fragmentów DNA. Po zebraniu dostatecznej ich ilości i sklejeniu do kupy, cały ten patchwork zostanie zsekwencjonowany. Stąd już tylko krok do syntezy funkcjonalnych genów gołębia wędrownego, które podłączamy do genomu komórek macierzystych gołębia skalnego. Dalej, komórki macierzyste zamieniamy w komórki rozrodcze, te pakujemy do jajka i wysiadujemy pisklaki, które od tego momentu będą w swym DNA nosiły – i przenosiły na potomstwo – genetyczny kawałek wymarłych krewnych.
Jeżeli ów gen się „przyjmie” i będzie podlegał normalnej ekspresji, otrzymamy ptaki z cechami charakterystycznymi dla gatunku, który postanowiliśmy „zdeekstynkcjonować”. Ostatni etap to chów wsteczny, czyli selekcja w kolejnych pokoleniach ptaków najbardziej fenotypowo zbliżonych do tego wymarłego. Tak, by po X cykli rozrodczych otrzymać gołębia, który ze skalnym będzie miał już niewiele wspólnego, a z wędrownym (przynajmniej wizualnie) prawie wszystko.
PROJEKT ŁAZARZ
W przypadku materiału wyjściowego „pierwszej klasy świeżości” (np. gdy organizm wymarł w ciągu przysłowiowych ostatnich pięciu sekund i dysponujemy jego kompletnymi komórkami), możliwa jest prostsza strategia – zwykłe klonowanie. Zwykłe nie znaczy jednak wcale łatwe, o czym przekonali się australijscy naukowcy z grupy kierowanej przez Michaela Archera. W ramach „Projektu Łazarz” (ang. „Lazarus Project”) próbują ożywić żabę gęborodną (Rheobatrachus silus), przenosząc jądra z jej komórek do jaj innych, dużo pospolitszych i wciąż istniejących żab. W przypadku płazów klonowanie jest jednak o tyle skomplikowane, że ich niezapłodnione jaja obumierają już po kilku godzinach, nie można ich również zamrozić bez utraty żywotności.
Czy „Projekt Łazarz” zakończy się sukcesem? Czy może będzie tak, jak z koziorożcem pirenejskim, którego dzięki klonowaniu udało się, co prawda, wskrzesić, ale tylko na dziesięć minut. Czy naprawdę możliwe jest, tą czy inną metodą, przywrócenie światu wymarłych gatunków? Mamutów, tygrysów szablastozębnych, drontów dodo, turów i innych, które wyginęły z naszej, bądź nie z naszej winy?
Odpowiedź dyplomatyczna brzmi: czas pokaże. W teorii możliwa jest nawet rezurekcja dinozaurów. Jeżeli nie teraz, to za następne kilkadziesiąt lat, kiedy techniki bioinżynieryjne osiągną dostateczny poziom zaawansowania. Bo gdyby okazało się prawdą, że DNA to archiwum, z którego nic nie ginie i każdy organizm nosi w swym materiale genetycznym pełną historię zmian ewolucyjnych? Gdyby okazało się prawdą, że specjacja mniej polega na tworzeniu się genów nowych, a bardziej na subtelnym tuningu tych już istniejących, na ich rearanżowaniu i zmianach procedur kontrolujących ich aktywność? Że odrębne gatunki różnią się między sobą jedynie układem przełączników? Wówczas wyobrażalna jest sytuacja, kiedy naukowiec bierze kurę (bądź co bądź też, w sensie taksonomicznym, dinozaura), zagląda jej głęboko w genom i mówi do doktoranta: „Tę zworkę trzeba przestawić tu, tę tu, a te dwie w taki sposób. I tak się rekonstruuje Archeopteryksa, panie kolego.”
KTO TO ZAMAWIAŁ?
Tak, przynajmniej od technicznej strony to wszystko jest, lub prędzej czy później będzie wykonalne. Lecz czy istotnie potrzebne, korzystne i słuszne? Zwolennicy deekstynkcjonizmu wymieniają szereg punktów, dla których warto takie działania podejmować. Niektóre z nich – jak poszerzenie wiedzy i postęp techniczny – są bezdyskusyjne, nawet jeśli zanadto ogólnikowe. Ale już argument o sprawiedliwości dziejowej, o deekstynkcji jako moralnym obowiązku człowieka wobec masakrowanej przezeń Natury za bardzo pachnie ideologiczno-propagandowym słodzikiem. Nieszczególnie również przekonuje teza o korzyściach dla środowiska, o restauracji zniszczonych ekosystemów z pomocą wymarłej i na powrót ożywionej fauny i flory.
Weźmy tego wędrownego gołębia. Co, po ewentualnym wskrzeszeniu, z nim zrobić? Wypuścić? Do czego? Jego naturalny habitat już nie istnieje. Wzorce behawioralne przepadły. Lukę w ekosystemie po odejściu jego przodków zdążyły już zapełnić inne gatunki. Krótko mówiąc, komu ten ptak jest dzisiaj jeszcze potrzebny? Biosferze, czy tylko naukowcom i entuzjastom?
Potencjalnych wątpliwości jest więcej – czy opisanymi metodami naprawdę odtworzymy wymarły gatunek, czy zaledwie z grubsza go przypominającą hybrydę? Czy nie lepiej skoncentrować wysiłek na ratowaniu gatunków wciąż żyjących, niż restytucję kilku martwych? Jakie byłyby widoki na ich przetrwanie w dzisiejszych przyrodniczych realiach? Duże, czy raczej tak mizerne, że lepiej naszych wskrzeszeńców zostawić za kratkami w zoo? A jeśli w zoo, to wracamy do punktu wyjścia, czyli do „Parku jurajskiego”. Po co więc mydlić oczy górnolotnymi frazesami o „moralnych obowiązkach”? Uczciwiej chyba powiedzieć tak, jak Hank Greely, bioetyk ze Stanford: „Co mnie w tym intryguje, to że jest to naprawdę super. Tygrys szablastozębny? Po prostu fajnie byłoby go zobaczyć”.