Dlaczego self-publishing?

maj
10
2013

Zawsze uważałem, że prognozowanie przyszłości ma wiele wspólnego z przysłowiowym przepowiadaniem pogody przez górali — „albo bydzie padać, albo nie bydzie”. Niemniej, jak wielu innych autorów SF, czasami bawię się w takie przepowiadanie i cieszę się, gdy uda mi się trafić.

Gdy w grudniu 2011 roku ogłosiłem na forum DOF, że moja nowa powieść 1980 K ukaże się wyłącznie w formie elektronicznej, news ten wzbudził, delikatnie mówiąc, mieszane reakcje użytkowników forum. Czytając niektóre wypowiedzi, miałem wrażenie, że ich autorzy podczas pisania stukają się w czoło, bo przecież e-book to nie książka. Prawdziwą bowiem i jedyną słuszną książką jest stos arkuszy celulozy pokrytych ołowianą farbą i pachnących — och, jakże cudownie! — introligatorskim klejem.

Mimo tych sceptycznych reakcji, zdania nie zmieniłem. Nie tyle przypuszczałem, co byłem pewien — ekstrapolując ze swoich własnych doświadczeń z rozlatującymi się w połowie lektury paperbackami, zagiętymi rożkami stron, czy ogromną niewygodą czytania co większych wagowo dzieł (szczególnie, gdy drugą ręką trzymasz bułkę albo kubek z kawą) — że e-książki bardzo szybko znajdą uznanie sporej części czytelników. Chciałbym wierzyć, że trafienie z tą prognozą było wynikiem mojej nieprzeciętnej prekognicji, ale nie mam złudzeń — to samo mógł przewidzieć każdy, kto obserwował wtedy sytuację na rynku wydawniczym. Albo nawet ten, kto po prostu lubił dużo czytać ;)

Już sam anons, że 1980 K nie ukaże się w wersji papierowej, wzbudził zdziwienie, ja jednak dodałem do tego jeszcze rzecz niezmiernie trudną do zaakceptowania, a mianowicie, że powieść ta nie będzie poddana profesjonalnej redakcji i korekcie. To oznaczało jedno — złowrogo brzmiący SELF-PUBLISHING.

Taka decyzja aż prosi się o pytanie, dlaczego ktoś chce wydać powieść sam? Ano najprawdopodobniej dlatego, że żadne wydawnictwo nie chciało jej wydać.

Od początku byłem przygotowany na to, że o mojej nowej książce będzie się w kuluarach mówić w ten właśnie sposób. Gdy kilka dni temu na jednym z portali pojawiła się taka sugestia (i wyszła tym samym z kuluarów do internetu), stwierdziłem, że pora wyjaśnić, jak to z tą powieścią w rzeczywistości było i co spowodowało, że podjąłem taką, a nie inną decyzję.

Gdy napisałem kilka rozdziałów 1980 K, wysłałem je do jednego z „papierowych” wydawnictw1) i po niedługim czasie otrzymałem wiadomość, że powieść się podoba i że są nią wstępnie zainteresowani. Jakiś czas później otrzymałem obszerną opinię redaktora, w której zgadywał, co autor chce dalej napisać, z czym zupełnie, ale to zupełnie nie trafił. Chciał widzieć tę powieść jako klasyczną hard SF o odkrywaniu obcych form życia i o „Obcych” jako takich, a 1980 K typową powieścią o „Obcych” nie jest i nigdy nie miało być — kto czytał fragment, na pewno się zorientował, że główny akcent położyłem na coś zupełnie innego. Ponadto, uwagi redaktora zawierały wskazówki, co należałoby w treści zredukować, co ewentualnie dodać, a co więcej — w jakim kierunku poprowadzić dalej fabułę. Kiedy wyobraziłem sobie tekst po tych zmianach, wyszło mi, że nie miałby on wiele wspólnego z tym, co chciałem w rzeczywistości napisać. Gdybym się na te propozycje zgodził, byłaby to właściwie powieść rzeczonego redaktora, tyle że pisana przeze mnie. Chyba już byłoby to niedalekie od ghostwritingu. Nie muszę chyba dodawać, że nie zdecydowałem się na to.

Trochę zniechęcony, a trochę zirytowany, nie wysłałem tego fragmentu już do żadnego innego wydawcy, obawiając się powtórki z rozrywki. W tym czasie sporo się mówiło o wejściu Amazonu do Polski, więc wspólnie z żoną zaczęliśmy się zastanawiać, czy dalibyśmy radę sami przygotować e-booka, od początku do końca bez niczyjej pomocy. Bardzo szybko ustaliliśmy, że od strony technicznej (okładka, przygotowanie plików w różnych formatach) nie ma żadnych problemów. Zostawała jedynie kwestia redakcji — nie tej merytorycznej, bo od tej strony nigdy żaden redaktor mi nie pomógł (wręcz odwrotnie, to ja często musiałem tłumaczyć, dlaczego ta czy inna poprawka redaktorska godzi w poprawność merytoryczną, a nawet takie drobiazgi, jak to, że „ilość” a „liczba” to nie to samo) — chodziło o redakcję językową. Byliśmy (i jesteśmy) świadomi, że jakieś wpadki językowe w tekście się pojawią, ale wtedy zadaliśmy sobie pytanie, czy za cenę językowego purytanizmu warto oddać się wydawcy w niewolę? Może jednak czytelnicy wybaczą te drobne potknięcia? Zresztą, nawet armia redaktorów/korektorów nie zagwarantuje stuprocentowej bezbłędności.

Kilka miesięcy temu na blogu zamieściłem spory fragment 1980 K – trochę większy niż ten, który wtedy dostało wspomniane wydawnictwo. Okazało się, że… tekst się podoba. Czytelnicy odebrali go tak, jak wcześniej kilkoro moich znajomych, których „zaangażowałem” jako testerów. Nie wykluczam, że książka, którą widział w swej wyobraźni redaktor, również by się podobała. Tyle, że najprawdopodobniej zginęłoby w niej to, co w 1980 K chciałem czytelnikowi pokazać.

Moja decyzja o wydaniu 1980 K wyłącznie w wersji elektronicznej nie oznacza, że nigdy już nie będę chciał niczego wydać na papierze. Wcale tego nie wykluczam, choć w obecnych czasach nie ma to już, moim zdaniem, większego sensu. Natomiast co do współpracy z redaktorami nad beletrystyką, to nie wiem, jak to będzie, bo jak na razie uraz jest solidny i nie ustępuje, choć minęło już dwa lata. ;)

———————————————————-
1) Proszę nie pytać mnie o nazwę tego wydawnictwa. Nie zamierzam jej ujawniać. To wydawca, który robi sporo dobrej roboty, a my po prostu nie dogadaliśmy się, i tyle.