Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 6/2012.
Gdybym miał zrobić ranking motywów według częstotliwości ich wykorzystywania w SF, klonowanie człowieka znalazłoby się jeśli nie na pierwszym miejscu, to na pewno w pierwszej dziesiątce. Jest to motyw na pozór bezpieczny, bo nie kłóci się z naukowymi faktami i opierający na nim fabułę pisarz z czystym sumieniem może przed słówkiem fiction postawić science. Niemniej mimo wstępu na teren zasadniczo rozpoznany, wielu autorów zamiast ciekawszych, choć trudniejszych ścieżek, wybiera zwykle drogę na przełaj, byle prostą, a najlepiej asfaltową. Mówiąc brutalniej, idee przenoszone są z nauki do fantastyki w sposób mocno uproszczony i strywializowany. To, niestety, raczej reguła i klonowanie wyjątkiem od niej nie jest.
Dziełom sprzed 1996 roku o sklonowanych ludziach naiwny optymizm (bądź pesymizm, jeżeli utwór miał charakter antyutopii) można wybaczyć. No bo skoro sami biolodzy nie widzieli problemów? Techniczne, owszem, ale nie pryncypialne. Wiadomo, że za rozwój danej rośliny czy zwierzęcia odpowiada program zapisany w DNA, jednakowy dla wszystkich komórek danego organizmu. DNA zaś mieści się w jądrze. Wystarczy zatem wziąć niezapłodnioną komórkę jajową od osobnika X i jakąś komórkę somatyczną z osobnika Y (tj. tego, którego klon chcemy otrzymać), usunąć z tej pierwszej jądro, jak pestkę z drylowanej wiśni, a wakat uzupełnić jądrem z komórki Y. Pozostaje tylko zaimplantowanie takiego kukułczego jaja do macicy matki zastępczej, odczekanie paru miesięcy i… voila! Nazywam się Dolly. Owca Dolly.
SKLONOWANY DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH
Oczywiście, jedyne co w nauce na pewno wiadomo, to to, że tak do końca nigdy niczego nie wiadomo. Słynna owieczka i inne zwierzęta, które od tamtego czasu przyszły na świat dzięki podobnym procedurom, są kolejnym dowodem potwierdzającym ten truizm. I jak aż nadto często bywa, klonowanie w praktyce okazało się dużo bardziej problematyczne, niż w teorii.
„Wciąż nie możemy się nadziwić, że klonowanie w ogóle nam się udaje”, powiedział kilka lat temu embriolog Ian Wilmut, szef zespołu, który „stworzył” Dolly. Bo to jest jak skrzyżowanie loterii z gospodarką socjalistyczną: małe szanse, że nie wyprodukują bubla. Czytając w mediach o następnym skopiowanym zwierzaku, można pomyśleć, że to już rutyna. Ale notki prasowe informują tylko o sukcesach bądź skandalach (np. sprawa Woo-Suk Hwanga), słowem nie wspominając o niepowodzeniach. Skąd więc czytelnik ma wiedzieć, że stosunek klonowań jako tako udanych (tj. zakończonych narodzinami zdolnego do życia płodu) do nieudanych wynosi w najlepszym przypadku 1:200, a bywa, że zaledwie 1:1000? Użyłem określenia „jako tako udanych”, gdyż w rzeczywistości tych udanych w stu procentach właściwie nie ma. Wszystkie sklonowane dotąd czworonogi okazały się mniej lub bardziej defektywne – rodziły się albo za duże, albo z przerośniętymi organami wewnętrznymi, albo z niesprawnym układem krwionośnym, oddechowym bądź immunologicznym. Dlaczego? Z powodu genetyki. Także cytologii, embriologii i jeszcze paru technikaliów, ale genetyki przede wszystkim.
Klonowana świnia czy krowa jest zazwyczaj zwierzęciem dojrzałym, zwykle kilkuletnim. Do klonowania pobieramy od takiej krowy bądź świni komórki już zróżnicowane, wyspecjalizowane pod kątem pełnienia w organizmie określonej funkcji. Podobnie jak mikroprocesor, zaprogramowany tylko do sterowania np. pistoletem natryskowym w lakierni, tak samo nasza komórka Y wykonuje tylko ten mały zestaw genetycznych instrukcji, którego organizm od niej wymaga. I żeby klonowanie się powiodło, musimy najpierw taką komórkę „odprogramować”, czyli przywrócić do stanu pierwotnego, zarodkowego. A to trochę tak, jakby z sałatki owocowej na powrót chcieć zrobić pomarańczę czy brzoskwinię. Rzecz jeśli nie całkiem niemożliwa, to na pewno ogromnie trudna. Ze starymi komórkami jest jeszcze ten problem, że są „po przejściach”, że niosą ze sobą bagaż nagromadzonych zmian genetycznych. Zarówno tych normalnych, jak np. skrócone telomery (zakończenia chromosomów), których długość systematycznie maleje wraz z wiekiem, jak i patologicznych w rodzaju mutacji czy chemicznych modyfikacji DNA.
Prawdziwy totolotek zaczyna się jednak przy kroku następnym, tj. na etapie łączenia jąder komórek dawcy z wypatroszonymi komórkami jajowymi biorcy. W większości bowiem przypadków współpraca pomiędzy obydwiema stronami układa się kiepsko i zdolna do rozwoju zygota nie powstaje. A u naczelnych (w tym człowieka) sytuacja wygląda jeszcze gorzej. W przeciwieństwie do innych ssaków, umiejscowienie dwóch z białek wrzeciona mitotycznego, kluczowych dla prawidłowego podziału komórki, jest takie, że praktycznie nie sposób ich nie uszkodzić podczas usuwania jądra z jaja. Co więcej, wykorzystywane podczas tych zabiegów odczynniki i światło UV mogą komórkę nieodwracalnie uszkodzić i uniemożliwić jej dalszy wzrost. Choćby zatem tylko z przyczyn technicznych klonowanie ludzi wciąż jest i chyba długo jeszcze pozostanie wyłącznie domeną fantastyki.
JAK DWIE KROPLE WODY…
…Z RÓŻNYCH KRANÓW
Załóżmy jednak, że wszystkie przeszkody udałoby się obejść. Czy na porządku dziennym mielibyśmy wówczas sytuacje, jak np. ta z opowiadania „Dziewięć żywotów” Ursuli le Guin? Gdy jeden z grupy dziesięciu bliźniaczych klonów tragicznie ginie, pozostała dziewiątka przestaje normalnie funkcjonować, bo stanowią niemal jednolity, telepatyczny organizm i utrata jednego z nich jest katastrofą dla całości. W „Wiecznej wojnie” Haldeman poszedł dalej i klonami pojedynczej pary damsko-męskiej zaludnił całą Ziemię. Zaś w „Chłopcach z Brazylii” doktor Mengele klonuje Hitlera, by ów restytuował Trzecią Rzeszę.
Co jest wspólnym mianownikiem tych dzieł? Identyczność. W powszechnym mniemaniu klon to doskonała kopia, toczka w toczkę taka sama, jak oryginał. Dla autorów SF ten aspekt jest szczególnie smakowity, bo pozwala na konstruowanie w pełni ludzkich, a zarazem autentycznie obcych społeczeństw. Homogennych, bezkonfliktowych i nareszcie szczęśliwych, lub na odwrót, koszmarnych, jak skrajna wersja urawniłowki. Niemniej zawsze pobrzmiewa ta sama nuta: ludzie jak z taśmy, nieodróżnialni jeden od drugiego pod jakimkolwiek względem.
Takie wizje są o tyle mało realne, że żaden klon nie jest i nigdy nie będzie perfekcyjnym faksymile. Wynika to z genetycznej zmienności, która działa nieprzerwanie od chwili zapoczątkowania rozwoju płodu aż po grób, na dodatek na wielu różnych poziomach. DNA to poziom nr 1, zaś maszyneria, która go odczytuje i przetwarza na materiały konstrukcyjne to poziom nr 2. Już tutaj może dojść do odchyleń od programu, że wspomnę o splicingu (który na bazie tego samego genu może prowadzić do powstania kilku zupełnie odmiennych białek), mikro RNA czy epigenetyce. Na tym nie koniec, bo gotowe białka również mogą podlegać modyfikacjom, które to modyfikacje mogą zmienić przebieg procesów wewnątrzkomórkowych, a te zmiany mogą z kolei wpłynąć na to, jak pracują systemy z poziomów nr 1 oraz nr 2.
Galimatias, nieprawdaż? I jak na razie mówimy o pojedynczej komórce, o jednej budowlanej ekipie. A przecież dookoła jest jeszcze trylion innych, zorganizowanych w hierarchii pionowej, od najskromniejszego robotnika poczynając, a na całym państwie – naszym organizmie – kończąc. Prócz tego są jeszcze wymiany „poziome”, międzydepartamentalne, na samych szczytach, tam, gdzie kształtuje się nasza osobowość. Ot, takie na przykład „jumping genes” – na wpół samoistne fragmenty kodu, które „skaczą” pomiędzy neuronami i potrafią nawet z jednojajowych bliźniąt uczynić jednostki o zupełnie odmiennych charakterach (Scientific American Magazine, marzec 2012). Nie zapominajmy również o niecierpliwych inwestorach, kredytodawcach, przestojach, klęskach żywiołowych i kryzysach. Słowem, o otoczeniu, o środowisku zewnętrznym, z którym każda komórka z osobna i każdy organizm jako całość powiązany jest skomplikowaną i wciąż nie w pełni przez nas zrozumiałą siecią sprzężeń zwrotnych.
Wszystko to praktycznie gwarantuje indywidualizm. W odróżnieniu od plastykowych butelek, milion ludzi wyciśniętych z tej samej foremki byłoby milionem odrębnych, żywych istot, od pierwszych swoich chwil podległych tasowaniu genów. I byłoby to prawdziwe nawet w przypadku klonów powstałych na bazie zarodkowych komórek macierzystych. Zmienność, która napędza ewolucję, jest tak głęboko wbudowana w biologię, że czasami wydaje się jej synonimem. Według teorii „wąskiego gardła” gigantyczny wybuch wulkanu Toba na Sumatrze sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat przetrzebił i zredukował homo sapiens do zaledwie garstki (≤ 10.000). Po paru pokoleniach chowu wsobnego w tej małej grupce staliśmy się genetycznie niemal tak jednolici, jak laboratoryjne szczury. Lub klony. A potem nastąpiła migracja, ekspansja i może nawet mezalianse z innymi gatunkami hominidów… Efekt? Różnice genetyczne pomiędzy współczesnymi ludźmi są prawie tego samego rzędu, co pomiędzy szympansem a człowiekiem. Przyroda ma wstręt do konformizmu i na pomysły w rodzaju “jeden klon, jeden genom, jedna ludzkość” raczej nie pozwoli.