Poniższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka” nr 4/2012.
„Odkryto kolejną planetę podobną do Ziemi” – to nagłówek widziany w mediach już nie raz. Według ostatniego cenzusu, który uaktualniany jest praktycznie codziennie, skatalogowanych obcych globów uzbierało się już blisko tysiąc, a kilka tysięcy następnych czeka na potwierdzenie. To jednak tylko mikroskopijny ułamek, szacuje się bowiem, że wszystkich planet Drogi Mlecznej może być od stu do dwustu miliardów. Jeżeli sytuacja będzie się rozwijać w takim tempie, to niebawem na Times Square obok słynnego zegara długu publicznego może zawisnąć kolejny, tym razem wyświetlający liczbę odkrytych planet pozasłonecznych. Wobec takiej obfitości i różnorodności planetarnych środowisk, pogląd, że Ziemia ze swoją skomplikowaną biosferą może być kosmicznym unikatem, wydaje się obecnie wręcz absurdalny. Dziś już prawie nikt nie pyta, czy życie pozaziemskie istnieje, tylko kiedy je znajdziemy. Za rok? Za dziesięć lat, dwadzieścia?
GDZIE SĄ CI OBCY?
Do niedawna mogliśmy co najwyżej domniemywać, że Galaktyka roi się od światów, od potencjalnych siedlisk ożywionej materii. Teraz teleskop Keplera dostarcza nam na to dowodów każdego dnia. Ale i sprawia, że pewien znany paradoks staje się jeszcze bardziej paradoksalny. Słynne pytanie „gdzie ONI są” Enrico Fermiego to dla wielu kwestia z tych równie niepoważnych, co roztrząsanie, ile diabłów mogłoby się zmieścić na główce od szpilki. Dlaczego miałoby nas to w ogóle obchodzić? Przede wszystkim dlatego, że Silentium Universi jest sprzeczne z zasadą kopernikańską, według której nie ma w skali całego kosmosu żadnych bytów wyjątkowych w swym rodzaju. To jeden z filarów współczesnej nauki i jeśli pęknie, cały gmach może runąć.
WSZECHŚWIAT JEDNAK UPARCIE MILCZY
A najbardziej prawdopodobnym tego wytłumaczeniem jest to, które zarazem wydaje się najtrudniejsze do przyjęcia – że żadnej innej technicznie zaawansowanej cywilizacji poza naszą w kosmosie po prostu nie ma. Nie ma i co więcej, nigdy wcześniej nie było. Sam się ku takiemu wytłumaczeniu ostatnio skłaniam i nie jestem w tym odosobniony, ale gdyby ta interpretacja okazała się prawdziwa, byłaby nie mniej szokująca niż stwierdzenie, że Ziemia jednak jest płaska.
Hipoteza jedynej Ziemi – czyli miejsca, które jest, jakie jest dzięki nadzwyczajnemu splotowi szczęśliwych przypadków – nie jest niczym nowym, bo została zaproponowana w 2000 roku przez Petera Warda i Donalda E. Brownlee. Jeszcze wcześniej, bo w roku 1986 niemal identyczną tezę przedstawił w jednym ze swych esejów Stanisław Lem. Najświeższą zaś jej inkarnację znajdziemy w książce Johna Gribbina „Alone in the Universe: Why Our Planet Is Unique” (Wiley, 2011).
Krytyków takiego antykopernikańskiego stanowiska było naturalnie od samego początku mnóstwo, a dziś, w atmosferze egzoplanetarnej euforii, słychać ich jeszcze głośniej. Że to nie jest żadna hipoteza ani tym bardziej teoria, tylko tendencyjne dopasowywanie faktów do danego światopoglądu. Że to myślenie „zaściankowe i średniowieczne”. Że nie bierze w ogóle pod uwagę innych możliwych dróg rozwojowych, ani innych biologii niż rodzima. Że nawet o początkach życia na naszym globie wiemy wciąż zbyt mało (a praktycznie nic), by móc wyciągać jakieś generalne wnioski co do sposobu, warunków oraz prawdopodobieństwa jego powstania gdzie indziej.
Wszystkie te argumenty rozumiem i przyznaję, że do niedawna sam myślałem tak, jak Seth Shostak, kierownik programu SETI, który powiedział, że byłoby cudem (czytaj – czymś z naukowego punktu widzenia nieakceptowalnym) gdybyśmy ICH nie znaleźli. Zapomniał tylko dodać „i vice versa”, bo opierając się na takiej logice, jest czymś dokładnie tak samo „cudownym”, że ONI jak dotąd nie znaleźli nas.
Thomas Hair, matematyk z Florida Gulf Coast University obliczył, że nawet przy bardzo konserwatywnych założeniach (np. tempo podróży nieprzekraczające 1% prędkości światła), opanowanie całej Galaktyki zajęłoby cywilizacji o zbliżonym do naszego poziomie rozwoju góra 50 milionów lat. Gdy się to porówna z wiekiem najstarszych gwiazd i jeszcze uwzględni ich liczbę, w samej Drodze Mlecznej idącą w dziesiątki miliardów, wniosek nasuwa się w zasadzie jeden: obcy powinni tu być już od eonów. Skoro zaś nie ma ich tutaj, to najprawdopodobniej nie ma ich wcale. Wytłumaczenia alternatywne – że nas jak do tej pory nie zauważyli (chociaż my, nawet posługując się obecną technologią, zauważylibyśmy ślady ich działalności bez większego trudu), że nas ignorują (jakkolwiek my ich istnienia nie moglibyśmy zignorować), że w swych kosmicznych wędrówkach omijają nas z daleka (ciekawe, dlaczego tylko ten system miałby być dla nich tak nieatrakcyjny), lub że jako bytom postbiologicznym w ogóle im na naszej prowincjonalnej planetce-galaretce nie zależy (podobnie jak na surowcach i źródłach energii) – brzmią mało przekonująco.
CZY ZAAWANSOWANA BIOLOGIA TO RZADKOŚĆ?
Na Ziemi życie istnieje od co najmniej 3,5 miliarda lat, a zapewne i dłużej, tylko zapis paleontologiczny dalej nie sięga. Z tego niewyobrażalnego czasu raptem jedna siódma przypada na historię form bardziej skomplikowanych niż prokarionty, czyli archebakterie, bakterie i sinice. Jednak nawet tych ostatnich rozdziałów mogłoby nie być, gdyby nie kilka epokowych „wynalazków”. Po pierwsze – fotosynteza, „odkryta” przez cyjanobakterie jakieś 2,7 miliarda lat temu. Odpadem w tym procesie jest tlen, który był dla pierwotnych mieszkańców naszego globu zabójczy i jednocześnie odpowiedzialny za największą katastrofę ekologiczną w dziejach. Ziemia wpierw na 400 milionów lat kompletnie zamarzła (najprawdopodobniej wskutek utlenienia metanu, wówczas głównego gazu cieplarnianego), a potem dosłownie zgniła. Przez następny miliard lat morza przypominały cuchnące ścieki. Życie jednak toczyło się dalej, tlen wciąż przedostawał się do oceanów oraz atmosfery i stwarzał, przynajmniej w płytkich wodach szelfów kontynentalnych, środowisko wymagające zmian przystosowawczych. W którymś punkcie historii pojawiły się bakterie zdolne go wykorzystywać do swych potrzeb, czyli znów, kolokwialnie mówiąc, „wynalazły” oddychanie tlenowe. To pra-pra-praprzodkowie mitochondriów. Kolejnymi kamieniami milowymi było powstanie eukariontów, tj. komórek z prawdziwym jądrem, a dalej symbioza tychże z pramitochondriami oraz, niezależnie, z fotosyntetyzującymi sinicami, które dały początek chloroplastom i w konsekwencji wszystkim roślinom. Dopiero z chwilą powstania skonsolidowanych „supermikroorganizmów” i „superkolonii”, tak wydajnych w stosunku do poprzedników jak produkcja taśmowa w stosunku do średniowiecznej manufaktury, życie eksplodowało.
Czy te przełomowe zdarzenia musiały nastąpić? Żadna ze znanych mi zasad biologii ewolucyjnej tego nie implikuje. Kiedy i w jaki sposób do nich doszło, wciąż pozostaje zagadką. Najprawdopodobniej jednak każde z nich miało miejsce w historii tylko raz. I fakt, że dojście do takich rozwiązań zabrało życiu na Ziemi tyle czasu, daje do myślenia. Inaczej rzecz ujmując, śmierdzące zupy z zawiesiną prymitywnych komórek mogą być w kosmosie zjawiskiem powszechnym, ale już Jar Jar Binks czy latające smoki z Pandory, niekoniecznie.
W POSZUKIWANIU ZASOBÓW
Z drugiej strony wygląda na to, że życie, po uchwyceniu przyczółka, jest właściwie niezniszczalne i ogromnie zaborcze. Ekspansja, proliferacja i konkurencja są jednymi z najbardziej charakterystycznych dla niego cech i nie ma tu znaczenia, czy byłoby to życie oparte na węglu, krzemie czy metalu. Ma natomiast znaczenie, jakich dopracuje się sztuczek, pomocnych w opanowywaniu nowych terenów i zdobywaniu nowych zasobów. Wyspecjalizowane enzymy, wici, nibynóżki, system nerwowy z receptorami, nogi, skrzydła, termoregulacja, a w końcu inteligencja zdolna do budowy statków kosmicznych – to wszystko tak naprawdę oręż z tej samej zbrojowni. Dla życia, które osiągnęło poziom umożliwiający wyrwanie się z planetarnej klatki, nie ma już żadnych hamulców ani granic. Cały Wszechświat stoi przed nim otworem i biada mniej zaawansowanym konkurentom, którzy staną mu na drodze. Dlatego dla mnie najmocniejszym dowodem na nieistnienie bardziej od nas zaawansowanych technologicznie obcych jest fakt, że my tu nadal jesteśmy. Ktokolwiek ruszyłby do tego wyścigu z numerem jeden, praktycznie nie pozostawiłby nikomu innemu żadnych szans. I to, że kosmos wygląda tak, jak wygląda – na dziki i zupełnie przez nikogo niezagospodarowany – świadczy o tym, że nikt przed nami nie wystartował.
BEZ OBCYCH NIE MA SF
Fantastyka naukowa bez obcych jest jak mecz bez piłkarzy. Możliwość, że nie istnieją będzie zapewne dla wielu miłośników gatunku nie do zaakceptowania. Gdzie w pustym Wszechświecie miejsce dla rycerzy Jedi i dzielnych kapitanów ze Star Treka? Och, ale dzięki nam on już nie jest pusty. A za parę milionów lat może być w nim aż tłoczno od obcych. Trochę zanadto humanoidalnych, jak Romulanie czy Ferengi, ale trudno się temu dziwić. W końcu będą to mniej lub bardziej przystosowani do życia w nowych warunkach nasi potomkowie – pierwszych złożonych wielokomórkowców, którym udało się wyjść poza swoją planetę.