Za mną lektura felietonu Petera Wattsa w numerze 6 “Nowej Fanatastyki”, w którym kanadyjski pisarz-naukowiec kontynuuje przekonywanie czytelnika, że fantastyka naukowa pisana przez naukowców jest kiepska. O ile podoba mi się działalność literacka Wattsa, tak samobiczowanie uprawiane przezeń w NF trochę mnie mierzi. Nie rozumiem, dlaczego facet od kilku miesięcy z takim zapałem usiłuje nam udowodnić, że on, Watts, do pisania fantastyki naukowej zupełnie się nie nadaje. Taka bowiem wyłania się z jego felietonów logika – naukowiec w roli autora SF jest do niczego, a ja jestem/byłem naukowcem, zatem i ja pisarzem muszę być kiepskim. C.b.d.u. Jego prawo, żeby sobie jęczeć. Moje, żeby się z jego tezami nie zgadzać.
Watts przed napisaniem tej serii felietonów powinien był zrobić głębszy research i dokonać analizy statystyczno-porównawczej na zdecydowanie pokaźniejszej próbce, niż tylko on sam plus paru innych autorów, za którymi ewidentnie nie przepada. Co by mu z takiej analizy wyszło? Ano, na przykład taki obrazek: mamy zasadniczo dwie grupy piszących fantastykę naukową – jajogłowych i niejajogłowych. Liczba tych drugich zapewne o rzędy wielkości przewyższa liczbę tych pierwszych i biorąc pod uwagę wartości bezwzględne również liczba utworów „czytalnych” autorstwa nienaukowców będzie większa. Co może dać całkowicie mylne wrażenie, że nienaukowcy piszą fantastykę lepiej.
Ale teraz weźmy każdą grupę z osobna i zróbmy jej rozkład normalny. Mówiąc prościej, podzielmy autorów na świetnych, względnie dobrych, przeciętnych, miernych i tych całkiem do bani. A następnie znormalizujmy całość, tak by móc porównać obie grupy tylko na bazie owych proporcji dobrego do złego. Wyjdzie – i rękę dam sobie za to uciąć – że większych różnic pod tym względem pomiędzy naukowcami i nienaukowcami nie ma.
Pewne zawodowe skrzywienia na pewno jakoś tam na beletrystyczną twórczość naukowców rzutują, ale jeżeli piszą kiepsko, to nie dlatego, że, jak twierdzi Watts, „za dużo wiedzą”, ale że po prostu literackiego talentu niektórym brak. I naprawdę niewiele ma to wspólnego z byciem bądź niebyciem pracownikiem naukowym. Lecz gdy już się tym naukowcem jest, i talent pisarski ma (nie mówiąc o chęciach i czasie wolnym), to SF spod pióra kogoś takiego jest zazwyczaj w zupełnie innej lidze. Pierwszej.
Dokładnie taką samą statystykę można przyłożyć do “trafień”, czyli co ten lub tamten futurysta przewidział celnie bądź mniej celnie. Lem jest uważany za nadzwyczaj dobrego wizjonera, lecz gdyby zrobić “sumę po dziełach” wszystkich jego prognoz, to się zapewne okaże, iż w rzeczy samej trafił 50/50. A naukowcem sensu stricto nie był. Watts twierdzi, że zbyt duży bagaż specjalistycznej wiedzy i wpajany jajogłowym wymóg trzymania się potwierdzonych faktów stanowi potężny – częstokroć zbyt potężny – hamulec dla wyobraźni. Że naukowiec (czy też ogólniej, ekspert) raz zamknięty w swoim “naukowym stanie umysłu” robi się ślepy i przesadnie konserwatywny. To, moim zdaniem, jest uogólnienie dość tendencyjne i dla wielu autorów z życiorysem akademickim (jak choćby David Brin czy Catherine Asaro) zwyczajnie niesprawiedliwe.
Na koniec jeden przykład, który chyba skutecznie neguje punkt widzenia Wattsa. Otóż w trakcie tworzenia scenariusza do “Raportu mniejszości” Spielberg zebrał grupę top-of-the-top ekspertów z przeróżnych dziedzin – fizyki, informatyki, robotyki, psychologii, etc. – i zamknął ich na tydzień z prośbą, by przygotowali dlań wizję świata za około pięćdziesiąt lat (zob. Inside Minority Report‘s ‚Idea Summit,’ Visionaries Saw the Future). Ani przesadnie czarną, ani zbyt cukierkową, byle w miarę prawdopodobną. Sam film, jako film, jednym podobać się może bardzo, innym trochę mniej. Ale nie znam jednej osoby, która nie zgodziłaby się, że w swej warstwie futurystycznej dzieło wyszło Spielbergowi szokująco akuratnie. A tak po prawdzie to nie jemu, tylko tym nadmiernie wyedukowanym ekspertom. Ten film pokazuje, że dopiero zaangażowanie specjalistów daje naprawdę dobre SF.