Dziś parę słów o wrażeniach z lektury majowego numeru NF. Wieje z niego smutkiem za sprawą dwóch felietonów – autorstwa Rafała Kosika i Petera Wattsa. Obaj załamują ręce nad fantastyką naukową, każdy z nich z innego powodu.
“Ludzie są coraz mniej ciekawi obrazu prawdziwego świata” pisze Rafał Kosik. Ten punkt widzenia uważam za zdecydowanie zbyt wąski, czarno-biały i skażony tym, co na własny użytek nazywam szowinizmem temporalnym – czyli analizą określonych zjawisk wyłącznie z perspektywy czasu teraźniejszego. Nauka, mówi Rafał, stała się dziś czymś tak trudnym i skomplikowanym, że autor twardej SF ma przed sobą tylko dwa wyjścia – albo napisać o czymś w sposób równie trudny i skomplikowany, odstraszając od swego dzieła wszystkich prócz kilku ekspertów w danej dziedzinie, albo wręcz na odwrót, olać i niczego nie wyjaśniać, tym samym właściwie przekreślając cały sens fantastyki naukowej. Zdaniem RK proza pisana podług konwencji nr 1 to ta dobra, i im gęstsza od żargonu, szczegółowych tłumaczeń oraz innych super-technikaliów, tym lepsza. A że dzisiejszy “przeciętny czytelnik” nie jest już ni diabła zainteresowany, jak to czy tamto (np. komputer kwantowy lub Wielki Zderzacz Hadronów) działa na odpowiednio głębokim poziomie złożoności, więc i po ową dobrą (wg. definicji Rafała) literaturę fantastycznonaukową już w ogóle nie chce sięgać. Woli fantastykę lekką, łatwą, przyjemną i naiwną. Wniosek? Hard SF stało się gatunkiem błyskawicznie i nieuchronnie wymierającym. Pozwolę sobie zupełnie się z tym nie zgodzić.
Przede wszystkim sytuacja, jak ją przedstawia RK, nie jest ewenementem obecnej doby, lecz istniała zawsze i istnieć będzie. Nawet w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poprzedniego stulecia, czyli w tzw. Złotym Wieku science fiction, mało którego z jej przeciętnych odbiorców interesowały wszystkie naukowo-techniczne arkana pracy reaktorów nuklearnych czy silników rakiet. Tak samo, jak teraz. A to, że SF sprzedawała się wtedy znacznie lepiej, niż dziś, było zasługą sprzyjającego jej wówczas klimatu. Nie tego, że ludzie byli ciekawsi świata czy technicznie porządniej wyedukowani. Procent tychże jest mniej więcej stały. Rafał Kosik opłakuje więc nie tyle rzeczywistą śmierć fantastyki naukowej, co statystyczny artefakt, bo to raczej obecny stan czytelnictwa twardej SF jest normą, od której Golden Age była potężnym odchyleniem na plus.
Nie zgadzam się również ze stawianiem znaku równości pomiędzy książką dobrą a taką, gdzie poziom technicznych detali oraz naukowo poprawnych wyjaśnień przekracza wszelkie zdroworozsądkowe granice. To już nie jest literatura, tylko skrzyżowanie instrukcji obsługi z podręcznikiem akademickim. Kto tak robi, ma jak w banku minimalną poczytność swoich dzieł. Ale, jak pisze RK, “Problem tkwi w tym, że żaden naukowiec zajmujący się projektowaniem komputera kwantowego nie będzie potrafił opowiedzieć o nim bez specjalistycznego słownictwa”. Tu znowu zgodzić się nie mogę, gdyż nie miałem nigdy problemu z wytłumaczeniem nawet największemu laikowi (zakładając, że był generalnie pojętny) na czym polega translacja, transkrypcja, mitoza itp. Specjalistyczne słownictwo nie jest mi do tego potrzebne. Jakiś czas temu oglądałem program Briana Coxa (“A night with the stars”), w którym tłumaczył publiczności zasady mechaniki kwantowej w taki sposób, że nawet do siedzących na sali celebrytów dotarło. Rzecz w tym, że aby powiedzieć coś prostymi słowami, trzeba doskonale znać temat. Ktoś, kto orientuje się w nim zaledwie “jako tako”, będzie o danych zagadnieniach pisał w najlepszym wypadku językiem tekstów popularno-naukowych, które zapewne czytał wcześniej w ramach “researchu”. A w najgorszym napakuje swe dzieło terminologią, opisami technicznymi, schematami i czym tam jeszcze, skrywając za taką dymną zasłoną swój brak głębszej wiedzy o problematyce, którą opisuje.
Drugi powód, dla którego zdarza się, że fantastyka naukowa pełna jest całych rozdziałów pisanych naukowym żargonem, jest to, do czego przyznał się w swoim felietonie Peter Watts – a mianowicie, że on nie pisze dla zwykłego czytelnika, ale dla kolegów po fachu. Jeżeli tak, to w ogóle nie mamy w tym przypadku o czym mówić. Dziwię się jednak, że zamiast pisać powieści SF, nie napisał dla tych kolegów np. jakiejś przeglądówki. Pracy oryginalnej raczej nie udałoby mu się bez żadnego grantu popełnić, ale przeglądówkę każdy napisać może. Myślę, że w ten sposób miałby większą szansę dotrzeć ze swoimi spostrzeżeniami do środowiska naukowego, niż pisząc takie “Ślepowidzenie”, w którym obok naukowej bibliografii wstawia wampira, czyli całkowitą pseudonaukę, która sprawiła, że ja – właśnie ten wspomniany przez niego w felietonie mikrobiolog – oceniłem tę powieść tylko jako dobrą, a nie bardzo dobrą. Nawet kilkustronicowa bibliografia żadnego tyłka nie zakryje, jeżeli z kart powieści aspirującej do miana hard SF wyziera wampir, zombie, czy inna rusałka.
Czytając felieton Petera Wattsa nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nie potrafi on oddzielić od siebie nauki i fantastyki naukowej i że z powieści SF chciałby zrobić publikację naukową. Być może wynika to z tego, że chciałby w ten sposób zaspokoić swoje niespełnione ambicje naukowca. W każdym razie jego tekst z majowej NF odebrałem jak głos człowieka, który żałuje tego, że jego kariera naukowa trwała tak krótko. No cóż, to jego prywatna sprawa, tyle tylko, że obraz środowiska naukowego, jaki w swoim felietonie przedstawił, bardziej pasuje do tzw. nauki polskiej, niż do nauki jako takiej. Być może polscy pracownicy naukowi, którzy od czasów studenckich siedzą wyłącznie w polskich instytutach, czytając ten felieton ochoczo przyznają, że tak właśnie nauka wygląda, jak Watts ją opisuje. Tych jednak, którym udało się trochę popracować naukowo poza Polską, opisywane przez autora przeżycia raczej zdziwią. Szkoda, że Peter Watts, rozczarowany pracą naukową w Kanadzie, nie próbował w jakimś miejscu, gdzie naukę uprawia się w zupełnie inny sposób i gdzie dyskusja i krytyka naukowa, jest czymś zdrowym i normalnym (daleko nie miał – wystarczyło pojechać za południową granicę). No chyba, że ośrodek naukowy, który PW opisuje jest właśnie normalnym ośrodkiem, tylko on odbiera krytykę naukową jako coś osobistego? Jeżeli tak, to w ten sposób faktycznie trudno być naukowcem z prawdziwego zdarzenia.
Fantastyka naukowa, jak to napisałem w “Hard SF? A cóż to takiego?”, to dopiero trzeci stopień na drabinie – poniżej publikacji naukowej i literatury popularno-naukowej. Ktoś, kto nie widzi różnicy między tymi trzema, będzie miał takie problemy jak Peter Watts – strach przed kompromitacją. A wystarczy bardzo niewiele, aby pozbyć się tego stresu – oddzielić w sobie naukowca od pisarza fantastyki, tak jak robi to, bądź robiło wielu – np. Isaac Asimov, Charles Sheffield, Gregory Benford czy David Brin. Dla kolegów po fachu piszemy publikacje, natomiast dla czytelników fantastykę naukową, gdzie dajemy upust swojej wyobraźni bez częstowania ich kilkustronicowymi opisami mikroba.