Tuje dla generała

kwi
13
2011

Był listopad 1986 roku. Odbywałem wtedy w jednej z jednostek wojskowych w Krakowie tak zwaną praktykę po Szkole Podchorążych Rezerwy. W tych czasach było to obowiązkowe dla wszystkich w miarę zdrowych absolwentów szkół wyższych. Płci męskiej oczywiście.

Pewnego dnia wezwał mnie oficer dyżurny jednostki i w ten deseń pyta:

- Podobno, podchorąży, jesteście inżynier ogrodnik?

- Niezupełnie, obywatelu kapitanie. Studiowałem biologię. Co prawda w legitymacji służbowej…

- Właśnie, w waszej legitymacji służbowej jak wół stoi “inżynier ogrodnik”. Znaczy, zgadza się.

Nawet nie próbowałem wyjaśniać, że kadrowa z Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa, w którym zaraz po studiach dostałem pracę, po prostu wpisała do mojej legitymacji to, co było w dokumentach większości pracowników Instytutu – faktycznych inżynierów ogrodników, absolwentów Akademii Rolniczych. Biolog, czy inżynier ogrodnik – wsio rawno. Ważne, że nazwisko się zgadzało i pieczątka Instytutu była.

- No to ja mam zadanie w sam raz dla inżyniera ogrodnika – ciągnął kapitan. – Za dwa dni przyjeżdża tu generał ze Sztabu Generalnego. A przed naszym sztabem tak coś goło, niereprezentacyjnie. Znaczy, jest pomnik Bohaterom Poległym w Walce o Utrwalanie Władzy Ludowej, i to jest bardzo piękny kamień, tylko oprawy mu brak. Zieleni jakiejś, rozumiecie, i vice versa.

- Girland? – zapytałem.

- Jakich, k…a, girland, podchorąży?! Krzaków! Krzakami go trzeba obsadzić, z trzech stron dookoła! I wy byście tym, jako ekspert, pokierowali.

Ekspert! Bo kadrowa bzdur mi nawpisywała do papierów. Ale, jak to mówią, furman z koniem się nie szarpie. Chce obywatel kapitan krzaczki? Dobra, dostanę trzy dni wolne od wart i innych słodkich debilizmów, to mogę pilnować sadzenia krzaczków. Zresztą, nie istniała chyba prostsza robota.

O, naiwności!

Zaczęło się od bojców. Obywatel kapitan podesłał mi ich trzech, zbrojnych w kilof i parę sztychówek. Nie tyle ich zobaczyłem – wieczór to był już bowiem, listopadowy i ciemny – co usłyszałem.

- No i czemu jeden z drugim ciągniesz tak ten złom po chodniku?! – krzyknąłem.

- Bo sam z siebie, k…a, iść nie chce – zarechotał ten z trzema belkami na pagonach. – Gdzie to zostawić?

- Moment, ale jakie zostawić? Do roboty, panowie, kopiemy!

Starszy kapral spojrzał na mnie, wydął pogardliwie wargi i rzekł:

- Pan podchorąży się chyba z koniem na głowy zamienił. Od kopania to jest kot. A ja mam siedem (dni do cywila – przyp. autora) i mi fala nie pozwala.

Byłem pewien, że to kapitan z pełnym rozmysłem, studencikowi na złość, oddelegował tych “starych”. I co teraz? Ze skargą polecieć? Wykluczone. Samemu łopatą machać? Życia bym już na kompanii nie miał. Ergo…

- Fala falą, a ja i tak muszę o waszej niesubordynacji zameldować dowódcy pułku – stwierdziłem.

- No i ch… – Splunął nonszalancko kapral.

- Takiś synu, pewien? Naprawdę mam to zrobić?

W świetle najbliższej z sodowych latarń zobaczyłem, jak cokolwiek zrzedła mu mina.

- Młodych z unitarki niech se pan podchorąży weźmie, no k…a!

- Ja mam brać? – zdziwiłem się. – Ty mi ich, kozaku, pogoń.

I pogonił. W dziesięć minut miałem nową ekipę, która nie podskakiwała już wyżej zelówek.

“Pomnik” było eufemistycznym określeniem betonowego kloca z inskrypcją, wmurowanego w byle jak otynkowany postument z cegieł, metr szeroki na dwa metry długi. Niespodzianek żadnych być nie powinno. Pokazałem im, gdzie mają kopać, poinstruowałem, jak głęboko (“tak z pół metra, żeby się dobrze chabaź ukorzenił”) i zostawiłem z nadzieją, że po powrocie z kolacji dziury do sadzenia znajdę gotowe.

A znalazłem, proszę ja was, Verdun.

- Matko jedyna, czy ja wam kazałem tutaj fosę rzeźbić?! – Chwyciłem się za łeb. – To miało być parę dołów, a nie zapora przeciwpancerna! I czemu tak płytko?

- No bo dalej, panie podchorąży, nie da rady – wyjaśnił pierwszy.

- Dlaczego?

- Jakiś kamień.

- Nie kamień, tylko chyba fundament. – Drugi z bojców stuknął łopatą w dno rowu.

Zadźwięczało.

- Fundament? – Nie mogłem uwierzyć. – Jaki fundament, skąd tutaj fundament?

- A ch… wie. – Wzruszył ramionami.

Poświeciłem latarką. No beton, psia mać, zaledwie na sztych od trawy. Czyste jaja, i jak oni chcą, żebym ja tu cokolwiek posadził? Jak ten cwel…

- Taa, robota się posuwa? – Niczym dżin zawezwany myślą, cwel wyłonił się nagle z mroków. – Dół już, widzę, jest.

- Niestety, obywatelu kapitanie, ale ja się obawiam, że tutaj żadnych krzaków nie da się posadzić – odparłem rezolutnie i podług dostępnych mi danych obserwacyjnych, najzupełniej szczerze.

- Co?

- Niech obywatel kapitan spojrzy – rzekłem, kierując snop światła na odsłoniętą przez moich “archeologów” kamienną posadzkę. – Dalej kopać się nie da.

- Znaczy? – Zmarszczył brwi oficer.

- Znaczy, tu nie ma ziemi, tylko wszędzie jakieś cholerne cegły – odparłem, co drugie słowo akcentując uderzeniem szpadla.

- No, to trzeba skuć.

- Ale…

- Jesteście specjalistą, podchorąży, czy nie jesteście? I wasza w tym głowa, żeby te krzaki posadzone były. Koniec. Paniał?

Próba przekonania typowego PRL-owskiego trepa, że coś jest bez sensu, była bezsensem samym w sobie. Liczyła się tylko tak zwana sztuka – sławetne malowanie na zielono trawy w środku zimy – i kto sobie tej zasady nie przyswoił, ten w woju ginął.

Nazajutrz późnym popołudniem bilans prac przedstawiał się następująco: wywichnięty bark jednego z kotów, rozcięte przedramię u drugiego, dwa kubiki gruzu, no i dziura, podkowiasta i przerażająca swym ogromem. Kurza twarz, pomyślałem, chłopcy z lekka chyba przegięli. Czymś to przecież trzeba będzie teraz zasypać, tylko czym?

Żeby było weselej, nowy oficer dyżurny rozkazał mi jeszcze, oprócz dookołopomnikowego żywopłotu, obsadzić przejście od placu apelowego do sztabu podwójnym szpalerem tuj. A na moją skromną uwagę, że tuj do sadzenia nie posiadam żadnych, zaripostował:

- To wykopcie te, które rosną gdzie indziej na terenie jednostki, i przesadźcie.

- A co z nawozem, obywatelu poruczniku?

- Z jakim znowu nawozem? – zdziwił się.

- Jeśli przed posadzeniem czegoś tym roślinom nie dam, szansa że się przyjmą, jest raczej niewielka. Zwłaszcza w tej kamiennej donicy.

- I co to ma być?

- Najlepszy byłby przekompostowany obornik – stwierdziłem.

- Że jak? Ocipieliście, podchorąży? Skąd ja mam wziąć wam obornik?!

- Nie wiem. – Rozłożyłem ręce. – Mówię tylko, co według prawideł sztuki ogrodniczej powinno zostać zrobione.

Myśli obywatel porucznik, myśli, myśli i w końcu rzecze:

- A od świń by pasował?

- Co?

- No, ten nawóz!

- Zasadniczo…

- Dobra, wieczorem po apelu zgłosi się do was kierowca.

Jakoż w rzeczy samej się zgłosił. Z dziesięciotonową wywrotką.

- Jasny gwint, nic mniejszego nie było?

- Takim jeżdżę, taki pan podchorąży ma. Jedziemy?

Pojechaliśmy. Przez pół Krakowa, na jakieś straszliwe zadupie. Lokalizacji dokładnie już nie pamiętam, tylko smród chlewu i wielki basen po cembrowinę wypełniony cuchnącą, brunatną zupą. Ręce mi opadły.

- Nie no, przecież to jest gnojowica, a nie obornik. To się do niczego nie nadaje!

- E tam, trochę gówna po wierzchu pływa – odparł szofer beztrosko. – Idę im powiedzieć, żeby ładowali.

- Co, na wywrotkę? Oszalałeś? Przecież to się wszystko po drodze wychlusta!

- Nie takie rzeczy wozilim, panie podchorąży, będzie git.

Co przez to rozumiał, pojęcia nie mam. Że jak dowieziemy do jednostki połowę z chlupoczącej na pace brei, to już sukces? Żeby być uczciwym, chłopak starał się prowadzić naprawdę ostrożnie, istna “Cena strachu” z ekskrementami zamiast nitrogliceryny. Ale i tak udało nam się po drodze ochrzcić rzadkim świńskim gównem kilku pechowych przechodniów i bliżej nieokreśloną liczbę samochodów, nie mówiąc o zasmrodzeniu jednej trzeciej miasta. W ten sam sposób operfumowana została również prawie cała asfaltowa nawierzchnia na terenie pułku. Nawierzchnia, dodajmy, po której już nazajutrz miał stąpać Bardzo Ważny Generał.

Po powrocie do jednostki musieliśmy ten cholerny gnój wykiprować. Czarek – bo, jak się w drodze powrotnej dowiedziałem, tak miał na imię kierowca naszego zaimprowizowanego szambowozu – z kawaleryjską fantazją zajechał pod pomnik, sprawiedliwie obdzielając porcją gówna nie tylko żywych, ale i umarłych. Potem, mniej więcej w pół wychyłu zaciął się hydrauliczny podnośnik.

- Normalka… – mruknął szeregowy Cezary. – Trzeba potrząsnąć.

Jak potrząsnął, tak kolejne kilkadziesiąt litrów wieprzowego moczu poszło na zmarnowanie.

- Idzie?

- Idzie! – odkrzyknął jeden z chłopaków. – Ale klapa ni ch… nie chce się ruszyć!

- Oż, k…! Młody, to daj szpadlem po klamrach! Tylko ostr…

Za późno. Klapa zgrzytnęła i nim biedak zdążył umknąć, smrodliwy wodospad zmiótł go razem z łopatą do dziury, którą sobie przez większość dnia sam z takim mozołem wygryzał. Wszyscy na sekundę zamarliśmy przerażeni, ale na szczęście chłopak bez niczyjej pomocy błyskawicznie się z gnoju wygrzebał.

Zafajdanego po pachy na kompanię, ze zrozumiałych chyba przyczyn, odesłać nie mogłem, zostawić też nie. Ot, sytuacja, o której na żadnym ze szkoleń mowy nie było.

- Pędź na salę po jego dres – poleciłem drugiemu z bojców. – Tylko jak mi choć słówkiem piśniesz… A ty do myjni.

- Co, na park? – Nieszczęśnik popatrzył na mnie ze zgrozą.

- Masz lepszy pomysł?

Nikt nie miał, więc poszli, ja zaś zostałem z jednym młodym oraz problemem gnojówki w ceglanej wannie bez odpływu. Co z tym, psiakrew, zrobić?

- Dobra – powiedziałem, kiedy chłopców było już dwóch. – Bierzcie szpadle i kopcie doły pod te choinki.

- Teraz?

- No teraz, teraz. Tak gdzieś na półtora sztychu. A ziemię z nich sypcie do tej brei.

Myślałem, że to sprawę załatwi, ale skąd! Urobek wciąż leciał do bajora, a gówno, jak to gówno, ciągle wypływało na wierzch.

- Szlag trafił, do rana tego nie zasypiemy! – Byłem załamany. – Ile już poszło taczek?

- Chyba z dziesięć. I to jest ostatnia dziura, panie podchorąży.

- To dawajcie liście – westchnąłem.

- Liście?

- Z tych zagrabionych kup.

Lecz nawet one, ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu i w jawnej sprzeczności z prawem Archimedesa, tonęły. Gnój wygrywał, i wkrótce zaczął się przelewać na trawnik. W akcie rozpaczy posłałem chłopaków po wiadra. Dziury pod tuje okazały się bardzo przydatne w roli odbiorników nadmiaru cuchnącej mieszanki i około drugiej w nocy można było rzec, iż sytuacja została jako tako opanowana.

W świetle dziennym wyglądało to jeszcze lepiej. Do południa posadziliśmy pełen kontyngent krzaków, motopompą zmyliśmy nieczystości z monumentu oraz chodnikowych płyt. Nawet trawa wyglądała, jakby nikt po niej nie deptał. Słowem, wszystko gotowe na przyjęcie za kilka godzin generalskiego orszaku.

Niestety ostatniej odsłony tej farsy nie dane mi było oglądać. Jak pan generał w otoczeniu świty zmierza do sztabu. Jak wstępuje pomiędzy szpaler tuj. I jak te tuje – wsadzone przez nas na ostatni moment, z owym liściastym gównem zamiast uczciwej gleby dookoła korzeni – właśnie wtedy zaczynają się przewracać, niczym dwa rzędy pijaków nieudolnie usiłujących oddać honory majestatowi Jego Generalskiej Mości.

Żałuję również, że obywatel kapitan nie dotrzymał obietnicy. Złożył mi ich następnego dnia sporo (“Ja was, podchorąży, zaj….ię! Kible będę waszą zasraną mordą szorować! O przepustkach, synu, zapomnij!” itp), ale chodzi mi tylko o jedną szczególną – o list do mojego Instytutu. “Już ja waszym przełożonym uświadomię, jaki z was, k…a, inżynier ogrodnik!”

Jaka szkoda, że go nie napisał i nie wysłał. Oprawiłbym sobie w ramki.

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować aby dodać komentarz.